Wiedeńska "Riesenbutzbach. Stała kolonia" Christopha Marthalera w przenikliwy sposób opisuje istotę systemu, w którym żyjemy. To jeszcze demokracja, ale tylko dla konsumentów. Kogo nie stać na wzięcie kredytu – przestaje być obywatelem. Oglądamy zamknięte osiedle w chwili krachu gospodarczego, gdy dochodzi do nieoczekiwanej zamiany ról. Ci, którzy szukali bezpieczeństwa w strzeżonych apartamentowcach, wpadli w finansową pułapkę: stali się mieszkańcami bezwzględnie eksploatowanej kolonii.
Lokalny sprzedawca usług bankowych oraz sprawujący dyskretną opiekę ochroniarz nie są już sprzymierzeńcami z czasu słodkiej kapitalistycznej prosperity, ale namiestnikami niewidzialnego finansowego molocha, którego trzeba obłaskawić kolejnym datkiem z kredytowych odsetek. Albo się zdeklasować.
Marthaler z typową dla siebie ironią zderza aspiracje mieszczan z prozą życia, paradą groteskowych obrazów i sytuacji doprowadza nas do śmiechu przez łzy. Kiedy pracownik banku odmawia gotówki ofiarom kryzysu, cytuje sentencję Immanuela Kanta, by kierować się prawdą, która może być uznana za powszechną zasadę. W czasach turbokapitalizmu imperatyw kategoryczny znaczy mniej więcej tyle co połajanka z bazaru: gdybyście mieli pożyczyć pieniądze takim dziadom, jak wy, też byście odmówili!
[srodtytul]Życie za cztery euro [/srodtytul]
Bezrobotni masochistycznie powtarzają rady senatora Berlina, który udowodnił, że można wyżywić się za 3,98 euro dziennie, jedząc na obiad smażoną kiełbasę (38 centów!). Analizują rady polityków, by zamiast wydawać na teatr – wystawiać spektakle w domu z przyjaciółmi, korzystając ze sztuk wypożyczonych z biblioteki. Nawet jednak na dnie pielęgnują pozory dobrobytu i kulturalne powinności. Przeplatają melancholijne pieśni Beethovena i Schumanna, sentencjami Seneki, choć tandetne keyboardy zastąpiły fortepiany, zaś ubiory z lumpeksu – modne kreacje (rewelacyjna scena pokazu mody!).