Spektakl nie robi piorunującego wrażenia. W głośnikach grzmi, zapowiada się na potężną burzę, a wszystko rozłazi się po kościach. Pioruna przeszywającego zbrodniczą Balladynę nie usłyszymy i nie zobaczymy. Reżyser skreślił go ze scenopisu, a szansę na wyraziste przedstawienie traci, bijąc rekord liczby scen pozbawionych pointy.
Można się jedynie domyślać jego interpretacyjnych intencji, bo żadna do końca się nie zmaterializowała. Opowieść o zbrodni i karze z walką o władzę w tle wypada banalnie. Intrygująco zapowiada się groteskowe zderzenie siermiężnej popegeerowskiej wsi z naszymi narodowymi mitami. Ale i wtedy nadzieje na krwisty spektakl rozmijają się z teatralną rzeczywistością.
[srodtytul]Pustka dominuje[/srodtytul]
Scena Narodowego zmienia się jak w kalejdoskopie, rozkłada niczym harmonijka, tworzy wielopiętrowe konstrukcje. Aktorzy nie wiedzą jednak, co grać, mimo że wiersz Słowackiego brzmi dobrze, współcześnie. Pozostaje wrażenie pustki. Jej symbolem są plastikowe butelki po wodzie mineralnej, którymi scenograf Jan Kozikowski wypełnił orkiestrową fosę.
A początek robi dobre wrażenie. Nad jeziorem Gopło trwa wiejska zabawa. Na obwieszonej kolorowymi serpentynami estradzie żeński chórek śpiewa balladę. Dziewczyny są piękne, muzycznej ogłady nabrały pewnie w londyńskich pubach. Na tym tle surrealistycznie wypadają operetkowo elegancki Kirkor (Grzegorz Kwiecień) i Pustelnik (Jarosław Gajewski) mieszkający w szafie wśród doniczkowych paprotek.