Minęło właśnie 250 lat od jego śmierci, na świecie trwają zakrojone z rozmachem obchody Roku Haendla. Wkrótce będziemy oczekiwać, by w podobny sposób uczczono Chopina, ale zapewne nie przyznamy się wówczas, że sami lekceważymy innych wielkich twórców.
Haendel to dla nas kompozytor oratorium „Mesjasz”, koncertów oraz kilkunastu arii, o których słuchacze nie wiedzą, skąd się wzięły. Jako twórca teatralny znalazł sobie skromne lokum w Warszawskiej Operze Kameralnej. W tym roku urządziła mu ona nawet festiwal, ale i tam bardziej ceni się jego muzykę niż sceniczne pomysły.
Od prawie 20 lat żaden inny teatr nie przygotował premiery dzieła Haendla. Na naszych scenach on nie istnieje. To tak, jakby z dramatu wymazać Moliera albo Szekspira, bo haendlowskie opery nie są barokowymi ciekawostkami, lecz inspirującym intelektualnie tworzywem dla nowoczesnych inscenizacji.
„Juliusz Cezar” wystawiany jest wszędzie, u nas bywa co najwyżej materiałem do studenckich ćwiczeń. W Łodzi też miał być uczelnianym spektaklem
– przedsięwzięciem trzech szkół (muzycznej, plastycznej i filmowej). Na szczęście pomysł się spodobał dyrekcji Teatru Wielkiego i doszło do premiery, która mimo artystycznych ułomności jest wydarzeniem.