Zanim rozpocznie się krakowskie przedstawienie, czytamy wyświetlone ponad sceną pytanie: jak w końcu opowiedzieć historię tamtych ludzi?
Chodzi o to, by nie powielać społeczno-politycznego banału, lecz wydobyć to, co się składało na codzienność. Mamy być świadkami wyprawy w poszukiwaniu straconego peerelowskiego czasu.
Rytm historii odmierzają rzutnik i napisy przypominające o wielkich wydarzeniach. Majaczą gdzieś daleko, w głębi sceny, prawie nierealne. Życie bohaterów biegnie osobnym nurtem. Można nawet powiedzieć, że czas się zatrzymał jak w prowincjonalnym fryzjerskim zakładzie, który stanowi główny motyw scenografii. Znakomitej, hiperrealistycznej. Robert Rumas oblepił przybrudzoną zieleń ścian doniczkowymi paprotkami. Nieumyta witryna wabi napisem „Trwała ondulacja”, a tuż przy wejściu zawieszono kotary z obszyciem na dole ze skaju.
Słabości spektaklu biorą się z formy opartej na monologach autorstwa Pawła Demirskiego. Wiadomo: żyjemy w czasach postdramatyczych, ale niedorobiona dramaturgia świadczy o lenistwie. Odgrzebywanie zaś wspomnień ze szkolnego zeszytu stanowi łatwe alibi dla częstej naiwności.
Nie twierdzę, że nie poczułem aury lat 80. W granej przez Barbarę Wysocką historii awantury z rodzicami o to, by pukali do pokoju, nim wejdą, wyraża się duch totalitaryzmu obecny również w życiu rodzinnym.