– Jaki kiepski teatr! – wykrzykuje Redbad Klijnstra, gdy grany przez niego reżyser David zaczyna romans z Marianne (Maja Ostaszewska). Na te słowa widownia zareagowała gwałtownym, oczyszczającym śmiechem. Aktor wyraził opinię znudzonej publiczności.
Kiepska jakość teatru w pierwszym akcie bierze się stąd, że Artur Ildefons Urbański podczas czteromiesięcznych prób musiał ćwiczył tylko recytacje aktorów. Może jeszcze scenę Marianne i Davida, gdy wkładają dłonie w snop światła, sprawdzając, czy nie sparzą się na romansie.
Bezbarwny jest wątek Bergmana (Władysław Kowalski), który wywołuje ducha Marianne i namawia aktorkę do wyznań o zdradzie. Kowalski się broni, ale inscenizować bez pomysłu motyw artystki zmagającej się z rolą, po tym co wcześniej pokazał w „Marilyn” Krystian Lupa – to zakrawa na teatralną indolencję.
Najbardziej mi żal Mai Ostaszewskiej. Przypomina bohaterkę z koszmarnego snu. Reżyser wypchnął ją na pustą scenę, gdzie nie ma się czego złapać. Dosłownie. Scenografia Magdaleny Maciejewskiej to gładkie, zimne ściany. Pułapka bez okien i drzwi.
Zabawnie wypada ironiczna sekwencja teatru w teatrze. David reżyseruje „Króla Edypa” w grafomańskiej, „alternatywnej” formie. To balet dłoni i ciał aktorów. Zespół tańczy bez sensu, ubrany w czarne, stożkowate kostiumy.