Po lutowej premierze w Paryżu krytycy zarzucali Krzysztofowi Warlikowskiemu powtarzanie własnych pomysłów. Kiedy „Tramwaj”, będący międzynarodową produkcją, dotarł wreszcie do Polski, sami widzimy, że reżyser wprowadza nas w świat teatralny znany nam z jego spektakli: projekcje wideo, półprzezroczyste boksy z pleksi, podobne meble. I jest ten sam rytm emocjonalny, balansujący między ciszą a histerycznym krzykiem, przerywany kolejnymi piosenkami.
Tym razem jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że te inscenizacyjne chwyty i motywy są jedynie gadżetami. Nie wnoszą nic, a nawet osłabiają to, co Warlikowski chciał przekazać.
Wielki teatr nie potrzebuje dekoracji i kostiumów, wystarczy pusta scena, jeśli reżyser i aktorzy mają do powiedzenia coś ważnego i robią to w sposób wiarygodny. „Tramwaj” – w zamyśle przynajmniej – jest takim spektaklem. Udało się przede wszystkim odświeżyć sztukę Tennessee Williamsa „Tramwaj zwany pożądaniem”. Nie mamy wrażenia, że obcujemy z tekstem sprzed ponad 60 lat.
Z tytułu zniknęło pożądanie; tramwaj, jak mówi na początku główna bohaterka Blanche, jedzie do przystanku Cmentarz. Nikogo dziś bowiem nie zbulwersowałaby seksualna swoboda tej kobiety. Warlikowski skupił się na tym, co było przyczyną, a nie skutkiem w jej życiu. Bo dla Blanche seks jest sposobem na zagłuszenie śmierci.
Tak odczytany „Tramwaj” staje się opowieścią o przeraźliwej samotności, o beznadziejnym poszukiwaniu ciepła, uczucia i sensu życia. O naszych lękach i traumach, które zagłuszamy seksem (to przypadek Blanche) lub brutalnością i grubiaństwem, jak czyni to Stanley.