Pornografia marzeń

„Miasto snu” Krystiana Lupy z TR Warszawa to spektakl o naszym społeczeństwie czy obnażanie rozterek artysty. Dwugłos Jacka Marczyńskiego i Jacka Cieślaka

Publikacja: 12.11.2012 08:29

Władysław Kowalski na czele znakomitego zespołu aktorów

Władysław Kowalski na czele znakomitego zespołu aktorów

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

Jacek Marczyński

Spektakl obnaża miałkość ludzkich pragnień, ale jest też niekończącym się popisem autokreacji Krystiana Lupy, który udowadnia swą wielkość, a widzom pokazuje, że ma nad nimi władzę.

Bohaterowie „Miasta snu" są przeraźliwie przeciętni, zewnętrzne maski zdejmują bardzo szybko i pod koniec drugiej części sześciogodzinnego przedstawienia wiemy o nich wszystko. Krystianowi Lupie to jednak nie wystarcza. Jak zły demiurg pastwi się nad nimi, przeprowadza zbiorową wiwisekcję do końca, choć nic intrygującego już nie odkryje. Ważniejszy jest dla niego jednak teatralny świat, który zbudował. Chce w nim trwać, przy okazji zmuszając do tego widzów.

„Miasto snu" zbudowane jest na ciągłych powtórzeniach słownych. „Uparte mówienie ułatwia zrozumienie" – powiada jedna z postaci. Ale wielogodzinne przerzucanie się aktorów tymi samymi kwestiami (– Mam wrażenie, że... – Masz wrażenie? – Tak, mam wrażenie...) sprawia, że przedstawienie dryfuje w stronę kiepskiej telenoweli, której bohaterowie nie mają nic do powiedzenia.

A przecież są w „Mieście snu" sprawy ważne oraz fascynujące momenty wielkiego teatru. Reżyserskie mistrzostwo Krystiana Lupy polega choćby na tym, że zadając aktorom improwizacje na temat, potrafi stworzyć niesłychanie spójną całość, a widz nie ma wrażenia, iż ogląda zbiór etiud. Prowadząc wielogodzinną narrację w powolnym, wręcz sennym tempie, wie też, jak nagle poruszyć, wstrząsnąć publicznością, niczego przy tym nie przyspieszając.

W dzisiejszym teatrze – krzykliwym, rozpędzonym, często realizowanym pospiesznie bez dbałości o formę, która dla wielu reżyserów wydaje się anachronizmem – „Miasto snu" jest jak wyznanie wiary w magię sztuki. Ten spektakl to popis wzorowej kreacji 14 aktorów.

Każdy przykuwa uwagę w równym stopniu: Monika Niemczyk hipnotyzująca tańcem jak Saraghina w „Osiem i pół", nagi Jan Dravnel z dumą prezentujący nowe buty, niepokojąca Sandra Korzeniak, zbuntowany Tomasz Tyndyk, zdystansowana Maria Maj, zakompleksiona Magdalena Kuta, Lech Łotocki i Władysław Kowalski wnoszący do spektaklu ironię nabywaną z wiekiem. Ale trudno oprzeć się wrażeniu, że Krystiana Lupę bardziej interesuje to, ile jeszcze może wydobyć z zakamarków duszy aktorów, niż to, co ma z nimi do powiedzenia widzom.

Przewija się przez „Miasto snu" postać wielkiego maga kina Federico Felliniego, który w niezrównany sposób wyczarowywał na ekranie własny świat. Czy ten spektakl jest rodzajem hołdu dla niego, czy zrodził się może z zazdrości? Filmy włoskiego mistrza były osobistym dziennikiem lęków, obsesji, fascynacji i wspomnień. Fellini – tak jak Lupa – nie zważał na to, co widz o nim powie, ale jego obrazy pełne były autoironii, zjednującej mu sympatię wszystkich, a której tak brak spektaklowi Lupy. W „Mieście snu" zachował się zaś nie jak Fellini, lecz jak Wielki Brat. Zamknął uczestników show w domu bez możliwości ucieczki i każe nam obserwować, jak się wyniszczają.

Jacek Cieślak

To pierwszy spektakl tego artysty, w którym pod warstwą egzystencjalną, religijną ukrył polityczny ładunek i krytykę obecnej Polski. Jest wezwaniem do buntu, wręcz wybuchu społecznego.

Wzajemna kompromitacja

Za oknami szaleje tłum, celebrując „niezidentyfikowane narodowe święto", obchodzone z niezrozumiałego powodu. Może to 11 listopada, czyli dzień ulicznych rozrób skłóconych ze sobą fanatyków. A może przegrane Euro. Padają słowa o marzeniach, z których zrobiliśmy pornografię, o „pompowaniu balonu", który trzeba nakłuć.

Na scenie oglądamy swoistą polską „Arkę Noego": salon ludzi wypalonych, ale jeszcze marzących o zmianie, jakiej nie przyniosła wielka transformacja. Wspominają o niej półsłówkami jak o kompromitacji, o której chce się szybko zapomnieć. Ale i oni kłócą się o wszystko. Profesor (Władysław Kowalski) z dziennikarzem (Lech Łotocki), małżeństwa i pary. O to, co jest faktem, co fałszem, co ma sens. Nieustannie wzajemnie się kompromitują. Nie potrafią się cieszyć, choć przyszli na casting nowego filmu Felliniego „Oda do radości".

Lupa w szyderczy, przejaskrawiony sposób pokazuje w wideoprojekcjach nasz kraj. Ulice wyglądają jak lej po bombie, wszystko się wali albo jest zlepkiem architektonicznych pomyłek. W apokaliptycznej pustce trwa tylko wieża zegarowa stalinowskiego Pałacu Kultury.

Alfred Kubin, alter ego autora powieści, na motywach którego powstała zespołowa improwizacja, wspomina, że w poprzednim systemie konspirował razem z Paterą. Ale gdy wszystko poszło źle, tajemniczy guru uciekł i stworzył nowe miasto — Perłę. Ludzie pchają się do pociągów na Centralnym, jadąc tam po nadzieję. Jednak Patera (Piotr Skiba) skarlał. Jest cieniem przywódcy. Rodzajem upadłego papieża, który wycofał się z głównego nurtu życia. Wegetuje. Gnieździ się w mrówkowcu, gdzie odprawiają swoje codzienne, nudne rytuały, zwykli śmiertelnicy. W rozmowie z Kubinem dziwi się, że liczyliśmy na cud. Cudu nie ma. Są tylko sklepy, tekstylia, kawiarnie.

Tematem „Miasta snu" jest także bierność. Dlaczego Patera ma pieniądze, a ty nie? — pyta Kubina żona. Dlaczego tolerujemy koszmar lub, jak na modernistycznych obrazach, przesypiamy życie. Uważamy się za ofiarę, a jednocześnie jesteśmy bestią, która wegetuje, pożera wszystko i pozostawia po sobie kosmiczną dziurę.

Małpa na fotelu

Współczesny horror tworzą państwo, polityka, religia, ale i relacje międzyludzkie. Lampenbogen (Henryk Niebudek) tłamsi niewyżytą seksualnie, nękającą go erotycznie, ale i zdradzającą żonę Melitę (Małgorzara Malanka), która mówi „Oto człowiek"... rozkładając nogi. Janek (rewelacyjny Jan Dravnel) rozstaje się z Siri (Sandra Korzeniak), bo chce zwalczyć lęk, na jakim ufundowana jest jego zdaniem rodzina, państwo, religia. Kobieta reaguje sceptycznie: jedyną rzeczą, jaką możemy sobie zapewnić może być odrobina ciepła. Mości się jak kotka wokół egzotycznego Masaja (Jakub Gierszał), który obserwuje wariactwo i farsę białych ludzi. Wszystkim im się śni tajemnicza małpa. Lupa deszyfruje sen, pokazując w wideoprojekcji człekokształtnego zwierzaka wiercącego się nerwowo w wykwintnym fotelu. Lampenbogen nazywa ludzi zwierzętami, którym Bóg narzucił ciężar człowieczeństwa. Rolę ponad siły. Oto człowiek.

Sporowi głównych bohaterów towarzyszy seria transgresyjno-spirytystycznych seansów. Dokonują się w przestrzeni tajemniczej kubistycznej konstrukcji. Przekroczenie jej granicy jest równoczesne z udziałem w multimedialnej transmisji rzucanej na trzy ściany sceny: obnażeniem się w świetle reflektorów przed całym światem, rodzajem ofiary, ale i chwilą, kiedy jest się w centrum uwagi. Tu Leonor (Monika Niemczyk) tańczy szalony taniec radości z „Osiem i pół" Felliniego. Bacznie bada przestrzeń transgresji Giulietta (Agnieszka Roszkowska) zapożyczona z „La Strady".

Główny motyw kubistycznej konstrukcji stanowi czarny pal — fallus, zwykła rura do tańca w peep show. A może pręgierz. Lupa miesza te wszystkie sfery, bo to, co wzniosłe, bywa jednocześnie żenujące i na odwrót. Perwersyjność balansuje absurdalny humor i zakręcone dialogi. Przez cały spektakl aktorzy prowadzą przewrotną rozmowę z publicznością. Sandra Korzeniak przeciągając monolog, mówi że ta scena nie została napisana. Inną - Lupa przerywa, krzycząc przez mikrofon, że ma dość partactwa. Powstaje też zbiorowy portret aktorów z widzami. Zdjęcie wyświetla fakt, że fotela są puste, bo nas nie ma. Zgodnie z logiką frazy „Polska, czyli nigdzie".

Surrealistyczne wrażenie robi sekwencja morza wyrzuconego na śmietnik, które szumi spod przykrywy kosza. Jan Dravnel wywołuje burzę śmiechu, przedstawiając się okrzykiem „Wchodzą buty". Po czym pojawia się na scenie tylko w dziwnym obuwiu, nagi. W świecie, gdzie nie pasuje do siebie nic, moderatorką dialogów próbuje być Arkadina (Maria Maj), starsza aktorka inspirowana bohaterką z „Mewy" Czechowa. Jest uosobieniem wypalonej awangardy. Na koniec kariery kalkuluje żałosny romans z Masajem, który w bezbarwnym świecie stanowi modną ciekawostkę etno. Wtedy rolę prowokatora zdarzeń przejmuje Hektor Brendel (Tomasz Tyndyk).

Po trupach

W trwającym prawie siedem godzin, imponującym, ale i za długim widowisku, najlepszy jest drugi akt. Pierwszy rozpoczęty satyrą na naszą niepodległość, grzęźnie w depresji toczącej Ewę (Magdalena Kuta), żonę Alfreda Kubina. W trzeciej części obserwujemy hospicjum marzeń i absurdalne, pełne majaków dialogi. Wola życia bohaterów osłabła. Nadzieja gaśnie. Śpią, gdzie popadnie - na fotelach, na podłodze. Ewa majacząc, zastanawia się, czy transfuzja, która ma ją uratować nie jest czasem daniną krwi dla nieba. Spalający się w sporach dziennikarz i profesor zasypiają w łóżku obok siebie, złączeni na zawsze śmiertelną hassliebe.

Mająca się dłużyć koszmarnie, ostatnia dwugodzinna część spektaklu, to próba naszej cierpliwości. Prowokacja uzmysławiająca, że wytrzymujemy bezmyślnie wszystko, co serwują nam w państwie snu: ideologiczny kit i egotyczne, narcystyczne monologi, bełkot. Lupa w magicznym finale z Fellinim, proponuje, by wysadzić stary świat w powietrze i zabiera nas na wyspę Dolce Vita.

Jednak finałowa scena o nowej utopii została podszyta autoironią. Lecąca ponad scenografią gigantyczna ryba, zapożyczona z filmu „Dolce Vita" Felliniego, u Lupy jest tylko szkieletem. Finał ma też kontekst warszawski. Krystian Lupa żegna się z Teatrem Dramatycznym, gdzie przygotował dwa wybitne spektakle w cyklu „Persona" — „Marylin" i „Ciało Simone". Odchodzi po przejęciu dyrekcji przez Tadeusza Słobodzianka.

Słobodzianek dostał na premierze centralne miejsce w pierwszym rzędzie. Również dlatego, by Piotr Skiba (Pater, Fellini) mógł mu wręczyć, podczas braw, uciętą głowę z papier mache. Autor „Naszej klasy", opisawszy antysemityzm Polaków i ich agresję wobec Żydów, zdobył dyrekcję Dramatycznego w co najmniej niejasnych okolicznościach. Paweł Miśkiewicz musiał odejść.

Jacek Marczyński

Spektakl obnaża miałkość ludzkich pragnień, ale jest też niekończącym się popisem autokreacji Krystiana Lupy, który udowadnia swą wielkość, a widzom pokazuje, że ma nad nimi władzę.

Pozostało 98% artykułu
Teatr
Kaczyński, Tusk, Hitler i Lupa, czyli „klika” na scenie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Teatr
Krzysztof Warlikowski i zespół chcą, by dyrektorem Nowego był Michał Merczyński
Teatr
Opowieści o kobiecych dramatach na wsi. Piekło uczuć nie może trwać
Teatr
Rusza Boska Komedia w Krakowie. Andrzej Stasiuk zbiera na pomoc Ukrainie
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Teatr
Wykrywacz do obrazy uczuć religijnych i „Latający Potwór Spaghetti” Pakuły