Alfred Kubin, alter ego autora powieści, na motywach którego powstała zespołowa improwizacja, wspomina, że w poprzednim systemie konspirował razem z Paterą. Ale gdy wszystko poszło źle, tajemniczy guru uciekł i stworzył nowe miasto — Perłę. Ludzie pchają się do pociągów na Centralnym, jadąc tam po nadzieję. Jednak Patera (Piotr Skiba) skarlał. Jest cieniem przywódcy. Rodzajem upadłego papieża, który wycofał się z głównego nurtu życia. Wegetuje. Gnieździ się w mrówkowcu, gdzie odprawiają swoje codzienne, nudne rytuały, zwykli śmiertelnicy. W rozmowie z Kubinem dziwi się, że liczyliśmy na cud. Cudu nie ma. Są tylko sklepy, tekstylia, kawiarnie.
Tematem „Miasta snu" jest także bierność. Dlaczego Patera ma pieniądze, a ty nie? — pyta Kubina żona. Dlaczego tolerujemy koszmar lub, jak na modernistycznych obrazach, przesypiamy życie. Uważamy się za ofiarę, a jednocześnie jesteśmy bestią, która wegetuje, pożera wszystko i pozostawia po sobie kosmiczną dziurę.
Małpa na fotelu
Współczesny horror tworzą państwo, polityka, religia, ale i relacje międzyludzkie. Lampenbogen (Henryk Niebudek) tłamsi niewyżytą seksualnie, nękającą go erotycznie, ale i zdradzającą żonę Melitę (Małgorzara Malanka), która mówi „Oto człowiek"... rozkładając nogi. Janek (rewelacyjny Jan Dravnel) rozstaje się z Siri (Sandra Korzeniak), bo chce zwalczyć lęk, na jakim ufundowana jest jego zdaniem rodzina, państwo, religia. Kobieta reaguje sceptycznie: jedyną rzeczą, jaką możemy sobie zapewnić może być odrobina ciepła. Mości się jak kotka wokół egzotycznego Masaja (Jakub Gierszał), który obserwuje wariactwo i farsę białych ludzi. Wszystkim im się śni tajemnicza małpa. Lupa deszyfruje sen, pokazując w wideoprojekcji człekokształtnego zwierzaka wiercącego się nerwowo w wykwintnym fotelu. Lampenbogen nazywa ludzi zwierzętami, którym Bóg narzucił ciężar człowieczeństwa. Rolę ponad siły. Oto człowiek.
Sporowi głównych bohaterów towarzyszy seria transgresyjno-spirytystycznych seansów. Dokonują się w przestrzeni tajemniczej kubistycznej konstrukcji. Przekroczenie jej granicy jest równoczesne z udziałem w multimedialnej transmisji rzucanej na trzy ściany sceny: obnażeniem się w świetle reflektorów przed całym światem, rodzajem ofiary, ale i chwilą, kiedy jest się w centrum uwagi. Tu Leonor (Monika Niemczyk) tańczy szalony taniec radości z „Osiem i pół" Felliniego. Bacznie bada przestrzeń transgresji Giulietta (Agnieszka Roszkowska) zapożyczona z „La Strady".
Główny motyw kubistycznej konstrukcji stanowi czarny pal — fallus, zwykła rura do tańca w peep show. A może pręgierz. Lupa miesza te wszystkie sfery, bo to, co wzniosłe, bywa jednocześnie żenujące i na odwrót. Perwersyjność balansuje absurdalny humor i zakręcone dialogi. Przez cały spektakl aktorzy prowadzą przewrotną rozmowę z publicznością. Sandra Korzeniak przeciągając monolog, mówi że ta scena nie została napisana. Inną - Lupa przerywa, krzycząc przez mikrofon, że ma dość partactwa. Powstaje też zbiorowy portret aktorów z widzami. Zdjęcie wyświetla fakt, że fotela są puste, bo nas nie ma. Zgodnie z logiką frazy „Polska, czyli nigdzie".
Surrealistyczne wrażenie robi sekwencja morza wyrzuconego na śmietnik, które szumi spod przykrywy kosza. Jan Dravnel wywołuje burzę śmiechu, przedstawiając się okrzykiem „Wchodzą buty". Po czym pojawia się na scenie tylko w dziwnym obuwiu, nagi. W świecie, gdzie nie pasuje do siebie nic, moderatorką dialogów próbuje być Arkadina (Maria Maj), starsza aktorka inspirowana bohaterką z „Mewy" Czechowa. Jest uosobieniem wypalonej awangardy. Na koniec kariery kalkuluje żałosny romans z Masajem, który w bezbarwnym świecie stanowi modną ciekawostkę etno. Wtedy rolę prowokatora zdarzeń przejmuje Hektor Brendel (Tomasz Tyndyk).