Krzysztof Zarzecki (Andrzej Towiański), siedząc nago między widzami Starego Teatru, prosi o wyłączenie telefonów i uprzedza, że ktokolwiek będzie przeszkadzał w graniu spektaklu – zostanie usunięty z widowni. Chciałoby się! Każdy teatralny prowokator marzy dziś o tym, by zyskać promocję, jaką miał Jan Klata i jego „Do Damaszku".
Bełkotliwy monolog wygłaszany przez Zarzeckiego z pełną ekspozycją penisa w stanie spoczynku dowodzi jednak, że tekst napisany przez Jolantę Janiczak nie jest ekscytujący. Jak zresztą sam główny zamysł, by Adama Mickiewicza i wszystkich wieszczów traktować jak zwykłych ludzi, bo żyjemy w normalnym kraju i nie musimy chodzić z głową w chmurach. Takiego banału i wyważania otwartych drzwi dawno już w teatrze nie było.
Nagość Marty Ścisłowicz (Karolina Towiańska), która sporą część spektaklu spędza na koniu wystającym ze ściany, też nie powoduje szału uniesień, bo opatrzyła się w poprzednim przedstawieniu Janiczak i Rubina, czyli „Carycy Katarzynie".
Na marginesie muszę wspomnieć, że laureaci Paszportów „Polityki" błysnęli tam historiozoficznym paradoksem, że gdyby nie władczyni Rosji – nie byłoby twórczości Mickiewicza. Teraz przekonują, że jego dzieło nie jest ważne dla współczesnych. Na miejscu autorki wykazałbym się większą skromnością, bo jej „olśnienia" puentowane mniej lub bardziej udanymi dowcipami pokazują, że potaniały erudycja i odwaga. Oj, potaniały.
Oczywiście, znakomici aktorzy Starego Teatru i z niczego potrafiliby zrobić perełkę, więc sceniczny Władysław Mickiewicz (Bogdan Brzyski) czyści szmatką dzielącą go od widzów niewidzialną szybę, usuwając ciemne epizody z życia ojca. Ram Gerszon (Juliusz Chrząstowski) ironizuje na temat martyrologii i proponuje zbudować w Auschwitz centrum rozrywkowe im. Mickiewicza.