Wojciech Kościelniak: Jeszcze kilkadziesiąt lat temu ludzi światłych było więcej

– Walcząc z uchodźcami, próbujemy wrócić do przeszłości, a to niemożliwe – mówi Wojciech Kościelniak, reżyser „A statek płynie” w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu. Premiera w sobotę 7 października.

Publikacja: 05.10.2023 03:00

Wrocławski spektakl jest wolną inscenizacją słynnego filmu Federico Felliniego

Wrocławski spektakl jest wolną inscenizacją słynnego filmu Federico Felliniego

Foto: materiały prasowe

Skąd pomysł, żeby przypomnieć „A statek płynie” Federico Felliniego właśnie teraz?

Nigdy nie ukrywałem, że Federico Fellini, gdybym miał wybrać jednego ulubionego reżysera, jest właśnie tym najważniejszym. Jednocześnie muszę dodać, że nie myślałem o filmie „A statek płynie” jak o materiale na musical bądź spektakl w teatrze muzycznym. Wymyka się on z kanonu konstrukcji musicalowej z wątkiem miłosnym lub wesołą akcją.

Wątek miłosny mamy prawie jak w „Titanicu”, nie jest najważniejszy, ale odgrywa znaczącą rolę w finale.

Ale nie jest to kręgosłup akcji, trudno wokół niego budować widowisko, a gdy się wojuje z prawidłami musicalu, potrafi się zemścić. Natomiast Konrad Imiela, dyrektor wrocławskiego Capitolu, wie, że Fellini jest moim ulubionym reżyserem i dlatego zaproponował mi realizację spektaklu. W pierwszym momencie zareagowałem entuzjastycznie, ale kiedy wróciłem do filmu po latach pod kątem pisania scenariusza, trochę się przeraziłem, ponieważ akcja jest wysmakowana, lecz powolna.

Foto: Marta Wiącek

Są tam elementy pastiszu i parodii, jednak mimo swoich śmiesznostek ludzie opery pokazują też swoją wyjątkowość.

Cała złożoność scenariusza polega również na tym, że jest to opowieść o historii kina, zaś świat opery przywołuje się nie po to, jak w teatrze dramatycznym, żeby się z niej śmiać, bo jest sztuczna i koturnowa. Oczywiście nie unikniemy śmiechu, bo to jest komedia o rywalizacji wielkich artystów, którzy w nobliwy sposób, ale jednak ścigają się o palmę pierwszeństwa. Dla mnie jest to powód, żeby śmiać się z siebie, czyli ze społeczeństwa u szczytu swoich możliwości, niezdającego sobie sprawy, że świat się zmienia nieodwracalnie.

Punkt wyjścia premiery 7 października to pożegnalny rejs operowej divy Edmei i rozsypanie jej prochów na morzu. Ale możemy też mówić o symbolicznym pogrzebie belle époque Europy. W Sarajewie dokonano zamachu, a nieopodal luksusowego wycieczkowca pojawiają się biedni serbscy migranci, co możemy oglądać przez pryzmat „Zielonej granicy” czy dramatów na Morzu Śródziemnym.

Pojawienie się uchodźców to przełomowy moment nie tylko w filmie, lecz także dla nas. Nie chcę zdradzać wszystkich szczegółów, mogę jednak powiedzieć, że ci, którzy wrócą z rejsu, będą żyć w świecie, który zmienił się nie do poznania. Mówiąc metaforycznie, świata pełnego operowego przepychu i arystokratycznej ekskluzywności już więcej nie będzie. My też, walcząc z kolejnymi kryzysami czy falami uchodźców, ciągle próbujemy wrócić do okresu sprzed kilku lat czy dekady, a mój lęk – mam nadzieję, że twórczy – podpowiada mi, że to naprawdę niemożliwe. Marzenie o tym, że demokracja wprowadzi świat na szczęśliwe tory, staje się iluzją. Mam na myśli to, co się dzieje z naszą planetą, ale też zmiany w strukturze społeczeństw. Mam wrażenie, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu ludzi światłych, którzy czytali książki, dla których kultura miała znaczenie, było zdecydowanie więcej niż teraz.

Kryzys edukacyjny, rosnąca rola internetu jako źródła wiedzy o wątpliwej wiarygodności decydują wraz z fake newsami o wynikach najważniejszych wyborów?

Również dlatego łatwiej jest wmówić ludziom, że ziemia jest płaska i ten trend będzie się nasilał ze względu na sytuację demograficzną.

Jakich zmian dokonał pan wobec oryginału i jak wyglądały starania o zmiany w scenariuszu?

Zawiadował tym dyrektor Konrad Imiela i Teatr Capitol. Uzyskanie zgody było warunkiem do rozpoczęcia pracy nad scenariuszem. Nie dałbym inaczej rady go napisać. Zgoda dotyczyła także zmiany losów postaci. Wydała ją ta sama agencja, która dała zielone światło musicalowi „Nine”. Uwierzyłem w to, co robię, gdy zobaczyłem podobieństwo filmu Felliniego do konstrukcji „Wesela” Wyspiańskiego. Wiele postaci zgromadzonych w jednym miejscu, o różnym pochodzeniu, akcja prawie żadna, ale między nimi dzieje się bardzo dużo. Ograniczyłem jednak liczbę postaci, których w filmie jest około 40. U mnie postaci jest 19, za to tematy są skondensowane. Jesteśmy w teatrze, więc opowiadamy środkami teatralnymi i operowymi, choć nie korzystamy z operowego śpiewu. Muzyka jest nowoczesna, skomponowana przez Mariusza Obijalskiego. To się łączy z tym, że postaci wyrażają się śpiewem, od początku do końca. W filmie muzyki jest mniej.

Czytaj więcej

Imponujący Teatr Wybrzeże otwiera się po przebudowie

Scenografia w filmie była spektakularna, poza jadalnią, pokładem, kajutami oglądaliśmy także kotłownię i transport nosorożca.

Nosorożec u nas też będzie. A jeśli Fellini opowiadał o historii kina, czyli o sobie, znaleźliśmy do tego teatralny ekwiwalent – jesteśmy w operze, czyli świecie sztucznym, zbudowanym z butonierki czy falbaniastych kotar, i bliżej teatru muzycznego. Kostium i scenografię potraktowaliśmy w zależności od tego, co chcieliśmy przez nią powiedzieć. Mam wrażenie, że od dawna operowych falban i kotar nie było na naszych scenach, dlatego mieliśmy z zespołem aktorskim cudowną przygodę, ciesząc się tymi kostiumami, a nie traktując ich jako anachronizm. Felliniemu też oddajemy hołd. Zachowaliśmy postać narratora z filmu, dziennikarza Orlando, któremu towarzyszy kamera. Bez niej wiele zdarzeń nie ma sensu, przed kamerą ludzie się bowiem popisują.

Czy zachował pan pochodzenie migrantów?

Tak. Uwspółcześnianie tego byłoby sprzeczne z duchem klasycznej opery, wprowadzało ją w czasy, gdy znaczenie opery malało. Jeśli zdecydowaliśmy się, że akcja toczy się w roku 1914, wszystko jest na miejscu.

Skąd pomysł, żeby przypomnieć „A statek płynie” Federico Felliniego właśnie teraz?

Nigdy nie ukrywałem, że Federico Fellini, gdybym miał wybrać jednego ulubionego reżysera, jest właśnie tym najważniejszym. Jednocześnie muszę dodać, że nie myślałem o filmie „A statek płynie” jak o materiale na musical bądź spektakl w teatrze muzycznym. Wymyka się on z kanonu konstrukcji musicalowej z wątkiem miłosnym lub wesołą akcją.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Teatr
Polsko-amerykański musical o Irenie Sendlerowej w Berlinie
Teatr
„Zemsta”, czyli niebywały wdzięk Macieja Stuhra
Teatr
"Wypiór". Mickiewicz był hipsterem i grasuje na Zbawiksie
Teatr
Krystyna Janda na Woronicza w Teatrze TV
Teatr
Łódzki festiwal nagradza i rozpoczyna serię prestiżowych festiwali teatralnych