Samowar czy fontanna? – oto jest pytanie. Najważniejsze dla każdego reżysera młodzieńczej sztuki Czechowa o hamletyzującym wiejskim nauczycielu, który komplikuje życie rodziny oraz przyjaciół. Chodzi o to, czy zagrać spektakl nastrojowo czy farsowo i melodramatycznie.
Agnieszka Glińska zdecydowała się na kostiumową farsę przechodzącą w melodramat. Fontanna na środku sceny jest jak symbol. Reżyserka nie czeka, by emocje bohaterów zawrzały w ostatniej chwili. Spektakl od pierwszej sekundy biegnie jak wartki strumień. To potok słów. Wszyscy mówią jak nakręceni – tak jak my teraz mówimy: newsowo, emocjonalnie. Żyją na krawędzi, odurzeni wódką, miłością albo ambicjami zrobienia wielkich interesów. Myślą o samobójstwie, ale boją się śmierci. Gdy przychodzi uspokojenie, jak to w farsie bywa, minione problemy biorą za urojenia skołatanego umysłu. Wystarczy jednak chwila nieuwagi, by kropla goryczy przelała czarę. Wtedy życie staje się melodramatem.
Scenę, gdy Płatonowa (Borys Szyc) w pozornie banalnym zamieszaniu zabija kula z rewolweru, Glińska powtarza trzy razy – jak kluczowy kadr przewijanego filmu, kiedy nie możemy uwierzyć, że tragedia zdarzyła się naprawdę.
Perspektywa Michała Płatonowa jest pewnie inna: to fragment filmu życia, który w chwili śmierci ogląda się w przyspieszonym tempie. Reżyserka zdaje się mówić: żyjemy szybko, niedbale. I w błahy sposób możemy skończyć. Uważajcie!
Znakomity akt drugi i trzeci zaciera nie najlepsze wrażenie po pierwszym. Glińska zinterpretowała go zgodnie z czechowowską prawdą, że ludzie opowiadają o swoich cierpieniach, ale nie słuchają innych. Pokazała to dosadnie – wszyscy aktorzy zajmują krzesła na proscenium. I gadają, gadają, gadają. Z widowni widzimy przekrzykujący się chór monologujących egoistów. Jakbyśmy siedzieli po drugiej stronie stołu u cioci na imieninach. Musimy grzecznie słuchać, nie mając szans na powiedzenie czegokolwiek.