Lars Norén jest nieodrodnym dzieckiem skandynawskiej dramaturgii spod znaku Ibsena, Strindberga i filmów Bergmana. Teksty Noréna, po części autobiograficzne, to na ogół nieprzebierające w środkach psychodramy, w których obnaża on naturę zaburzonych i nietrwałych związków międzyludzkich. W „Jesieni i zimie” ukazał pozory więzi łączących rodziców z dziećmi i rodzeństwa między sobą, a w „Miłości – to takie proste” – całkowity rozpad dwóch par małżeńskich, z zawodową rywalizacją, kompleksami i niespełnieniem w tle.
Obie te sztuki Domalik wystawił w Warszawie – pierwszą w 1999 r. w Teatrze Dramatycznym, a drugą w 2003 na Scenie Prezentacje. Można je zainscenizować lepiej lub gorzej, pozostaje jednak faktem, że to popłuczyny po pierwowzorach wspomnianych dramaturgów czy – w przypadku „Miłość – to takie proste” – Albee’ego.
Norén musiał mieć tego świadomość. Wkrótce zradykalizował się społecznie do tego stopnia, że do udziału w sztuce „7.3” zaprosił więźniów. Przy okazji przedstawienia jeden z nich podzielił się ze struchlałymi widzami swymi neonazistowskimi poglądami, a następnie z niektórymi kamratami nie powrócił za kraty z przepustki. Kilka dni później tak pozyskani aktorzy dokonali napadu na bank, pozbawiając życia dwóch ścigających ich policjantów.
Od społecznych neuroz wrócił więc Norén do drążenia zawiłości czy wręcz patologii w życiu przeciętnej współczesnej rodziny. Tak powstał cykl jednoaktówek pod wspólnym tytułem „Terminal”, oznaczającym zwrot ku sprawom ostatecznym, co w przypadku autora urodzonego w 1944 r. może się wydać lekko przedwczesne.
W porównaniu z wymienionymi utworami Noréna – czy znaną już u nas sztuką „Noc jest matką dnia”, gdzie wracał do bolesnych dziecięco-młodzieńczych przeżyć związanych z chorobą alkoholową ojca – „Terminal 7” to nafaszerowane ponurą pseudopsychologią i mętną metafizyką popłuczyny popłuczyn. Dziw bierze, że doświadczony reżyser Domalik dał się nabrać na takie plewy.