Historia o tym, jak niczym się niewyróżniający, zwykli londyńczycy przekraczają granice własnej osobowości – z zamachami terrorystycznymi z 2005 r. w tle – to rzadki przykład niechcianej przez nikogo teatralnej sieroty. Podpisała ją Grażyna Kania, ale reżyserki na premierze nie było. Próby kończył dyrektor Paweł Miśkiewicz. Pewnie nie miał ochoty, ale musiał zrealizować plany poprzedniej dyrekcji.
Najbardziej bulwersuje wybór tego dramatu, bo chociaż to tytuł niewątpliwie w Europie znany – przez półtorej godziny głowiłem się, dlaczego. Sztuka Stephensa miała być odkrywcza i uniwersalna, a jest beznadziejnie banalna. Koncepcja dramaturgiczna jest mniej więcej taka: ludziska na świecie nie mogą się nadziwić zamachom terrorystycznym, a przecież ciągle dokonują drobnych aktów agresji na samych sobie.
Zgodnie ze schematami nowej dramaturgii w „Pornography” występuje pozornie normalna pani, która ogląda pornosy. Raper okazuje się rasistą, rodzeństwo decyduje się na kazirodczy seks, pracownica firmy zdradza jej tajemnicę konkurencji, a urzędnik z teczką zamiast kanapki ma w niej bombę.
Autorowi wygodnie pisało się sztukę rozbitą na kilka wątków prezentowanych głównie poprzez monologi, bo to łatwiejsze od dialogu i komponowania klasycznej fabuły. Pewnie myśli, że pokazał zatomizowany świat, to, że się mijamy i jesteśmy samotni. A sam jest po prostu amatorem i nudziarzem.
Najgorzej mają aktorzy. Jadwiga Jankowska-Cieślak, Agata Kulesza, Miłogost Reczek i Krzysztof Dracz muszą z banałów wyczarować pełnokrwiste postaci. To zawodowcy, więc im się to udaje. Doskonale grają londyńczyków mówiących o organizacji olimpiady w 2012 r. czy słynnym koncercie Live 8 z udziałem Coldplaya i Pink Floyd. Nawet wyglądają jak mieszkańcy Londynu. Tylko że w Warszawie nic z tego wyniknąć nie może.