Nie twierdzę, że tak być nie mogło. Niechby to jednak zostało pokazane z sensem. Nadzieje niweczy już pierwsza scena. Podczas wspólnego posiłku w klasztorze ręka brata Benedykta (Rafał Rutkowski) opada na kolano młodziutkiego alumna Michała (Borys Jaźnicki), który podnosi rwetes. Ujawnianie przez zakonnika homoseksualnych skłonności w obecności przeora i reszty zgromadzenia zamiast odosobnionego spotkania „pod figurą” czy w celi dowodzi, że autor kpi z inteligencji widza.
Fatalna konstrukcja tekstu to i tak detal wobec jego tendencyjności. Według Marka Modzelewskiego klasztor to przystań życiowych nieudaczników, frustratów i dewiantów, którym zakon zastępuje klinikę psychiatryczną. Szkoda miejsca na opisy tych przypadków, dość powiedzieć, że przeor (Maciej Wierzbicki) był w dzieciństwie seksualnie molestowany przez matkę.
Najlepsze w tym zlepku pomysłów są chwyty wielokrotnie ograne, jak „widzenie” Sylwii (Agnieszka Michalska), która na negliż prostytutki narzuca habit, aby przeobrazić się nieomal w świętą.
Sztuka napisana specjalnie dla Teatru Na Woli ma zadziwiającą konstrukcję. Z prowokacyjnej satyry obyczajowej przeobraża się znienacka w ponurą tragedię. Zgorszeni poczynaniami braciszków chłopi złapali opłacane przez nich panienki i… spalili je na stosie. Brat Marek (Szymon Kuśmider) – pokutujący w klasztorze za śmierć dziewczyny, którą niegdyś nazbyt krewko potraktował jako sutener – ledwo umknął rozjuszonym wieśniakom, żeby powiesić się w celi.
Reżyser Giovanny Castellanos – Kolumbijczyk po reżyserii PWST w Krakowie – okazał się całkowicie bezradny. Aktorzy robili, co umieli, a umieli niewiele.