A nie jest tak, że w trakcie przedstawienia emocje sprawiają, że śpiewak daje z siebie znacznie więcej?
Bywa tak. Jestem jednak przeciwnikiem nadmiernego wyżywania się emocjonalnego na scenie, bo wówczas mamy do czynienia z artystycznym przekłamaniem. Lubię powtarzać starą dewizę: należy tworzyć interpretację historyczną, a nie histeryczną. Nasze emocje zawsze pozostają niewiadomą, zależą od dyspozycji konkretnego wieczoru, od nastroju, atmosfery sali, od innych wykonawców. Są partnerzy czy dyrygenci, z którymi łatwiej osiągam porozumienie. Wówczas jest szansa na to, że wyzwoli się w nas jakaś chemia. Ale nie można liczyć, że na pewno tak się stanie.
Nie mówił pan nic do tej pory o reżyserach.
To trudny temat. Są reżyserzy, których interesuje negacja utworu, chęć szokowania i wywołania negatywnych odczuć u widzów. Takiego podejścia nie akceptuję. Wolę, gdy emocjonalnie działa na widzów oryginalna historia, a nie ta, którą wymyślił reżyser na kanwie oryginału. Nie oznacza to, że uznaję wyłącznie klasyczny teatr. Brałem udział w wielu uwspółcześnionych inscenizacjach, które zgadzały się z moim wyobrażeniem danej opery. Ale zdarzało mi się występować w spektaklach będących absolutnym tego przeciwieństwem. Poza tym ciągle powtarzam, że my wszyscy – od śpiewaka po reżysera – jesteśmy tylko interpretatorami tego, co zapisane w nutach. A interpretacja bywa znacznie trudniejsza niż wymyślanie własnych historii.
Dużą część jubileuszowego koncertu poświęci pan operze francuskiej. Kiedy ją pan odkrył?
Bardzo wcześnie. „Werthera" po raz pierwszy zaśpiewałem w 1993 roku i poczułem, że ta muzyka pasuje do mojego głosu. Uważam, że młodzi tenorzy popełniają błąd, pozostając jedynie w kręgu Mozarta i Verdiego, dzięki operze francuskiej można szybciej się nauczyć, jak interpretować muzykę i ujawniać różnorodne emocje. Faust, kawaler des Grieux, Romeo i Werther to najważniejsi bohaterowie dla tenora lirycznego, nieprzypadkowo królem tego repertuaru był nasz Jan Reszke.