Wiener Festwochen: Teatr nie ma litości dla iluzji

Strategie sztuki i polityki obnażają na festiwalu Wiener Festwochen czołowi twórcy Castelluccio, Wilson i Pollesch.

Aktualizacja: 02.06.2019 20:11 Publikacja: 02.06.2019 18:43

Foto: materiały prasowe

Jacek Cieślak z Wiednia

W przestrzeni dawnego browaru Gösser, skąd wyjeżdżały konne wozy zaopatrujące niegdyś Wiedeń w piwo – stoi 30 samochodów okrytych białymi pokrowcami, skąpanych mlecznym światłem jarzeniówek. Stara hala na Wiener Festwochen, najważniejszym wiosennym teatralnym festiwalu Europy, gra rolę eleganckiego szrotu. Trudno sobie wyobrazić bardziej sugestywny obraz śmietnika cywilizacji, a jednocześnie ożywczego potencjału recyklingu.

Jazda na podwoziu

Wystarczy, by pojawili się kreatywni ludzie. To pięciu afrykańskich kolosów o figurach i wzroście koszykarzy NBA, w kostiumach łączących funkcje białych robotniczych kombinezonów i ornatów, w jakich odprawia się religijne obrzędy.

Spektakl „La vita nuova" Romeo Castellucciego, czołowego artysty wizualnego, laureata weneckiego biennale, który wyprowadza teatr poza granice literatury i tradycyjnych scen – nawiązuje do „Ducha utopii" Ernsta Blocha, niemieckiego filozofa, który inspirował pokolenie '68 i jest guru buntowników. Castellucci buntuje się przeciwko wtórności artystów oraz niemocy tych, którzy chcąc nimi być, poprzestają na podziwianiu dzieł innych – w muzeach, galeriach i operach. Castellucci przekonuje, że nie trzeba być profesjonalnym aktorem, śpiewakiem po konserwatorium i malarzem po akademii, by tworzyć arcydzieła.

Na dowód pięciu afrykańskich szamanów współczesności rozpoczyna swój rytuał, używając dywanu, amfory, kilku pasterskich kijów, a przede wszystkim wyobraźni. Poprzemysłowe złomowisko zmienia się w magiczną przestrzeń, w której ożywają śpiewy ptaków, głosy przyrody i przetworzone rytmy, a zwykli robotnicy, być może potomkowie niewolników, stają się performerami. Unoszą stare audi jak piórko i obracają nim jak prestidigitator kręci laseczką. Podwozie w kolejnych odsłonach stanowi ramę i tło antycznego popiersia, czaszki, a na końcu siatki pomarańczy, którymi bohaterowie wieczoru bawią się niczym piłeczkami. Obrazy rytmizowane pulsującym światłem i muzyką mają moc siłaczy Castellucciego i monologu o tym, że rzemieślnicy mogą przebić artystów.

W finale lider grupy stanął na wywróconym do góry kołami samochodzie, bujając się na nim lekko jak na deskorolce. Faktem stały się frazy o totalnie wolnym artyście, działającym bezinteresownie jak wywrócony pojazd, który nie jedzie po autostradzie, tylko zgodnie z przewrotną, surrealistyczną logiką mknie po niebiańskich ścieżkach, co zauważy każdy, komu nie brak wyobraźni. Receptą na nowe życie dla artystów i ludzi jest bowiem ucieczka do przodu, tam, gdzie nie zawitała jeszcze komercja, a odbiorcy nie nudzą się w usypiająco wygodnych fotelach.

Kaskady słów

W dramaturgię wiecznej zmiany wpisuje się „Mary Said What She Said" Roberta Wilsona opartego na tekście Darryla Pinckneya w hali MuseumsQuartier, która mieści 900 widzów, gdzie nieco wcześniej Krystian Lupa pokazywał „Proces". Wilson, również guru teatralnej awangardy, dziś 78-latek, używa na gigantycznej scenie tylko świetlnych listw i ekranu mieniącego się wieloma barwami.

Głównym kolorem jest ubrana w renesansową suknię szkocka królowa grana przez Isabelle Huppert, królową francuskiego teatru i filmu, znaną z „Pianistki". W dynamicznym monologu – mówionym przez półtorej godziny na granicy zawału serca – opowiada o perypetiach Marii Stuart na francuskim dworze, jej powrocie do Szkocji i rywalizacji z Elżbietą I, królową Anglii, która skończyła się egzekucją.

Ale głównym tematem nie jest historyczny dramat, tylko przełamywanie kolejnych impasów niemożności. Z początku bohaterka Huppert przypomina Winnie z „Radosnych dni" Samuela Becketta, kobietę zredukowaną do paplaniny i wspomnień, unieruchomioną w kopcu ziemi. Dokładnie taki sam kształt ma suknia szkockiej królowej, gdy jej twarz spowija cień. Ale ani Maria Stuart, ani Isabelle Huppert nie jest osobą dającą pochować się za życia. Francuska gwiazda szybko przystępuje do aktorskiego ataku, zagarniając dla siebie i swojej bohaterki całą przestrzeń.

Ma taką ochotę na grę i życie, że usta Huppert-Stuart pożerają scenę, zaś niesamowicie wygimnastykowane usta aktorki wypełniają ją kaskadami najtrudniejszych zbitek słownych, płynących w zawrotnym tempie. Żywioł życia jest najważniejszy, a tragiczna śmierć przestaje mieć znaczenie. Choć Wilson nie oszczędza bohaterce zjadliwego komentarza w formie niemego filmu, wyświetlanego na czerwonej kurtynie, zanim jeszcze pójdzie do góry. Bohaterem filmu jest piesek, który kręci się wokół własnego ogona.

Gwiazdą „Deponie Highlind", przygotowanego przez wiedeński Burgtheater i Wiener Festwochen na scenie Akademie, jest Martin Wuttke, znany polskim widzom jako Adolf Hitler z „Bastardów wojny" Quentina Tarantino i Goebbels z „Rossenstrase" Margarethe von Trotty. Twórca spektaklu, niemiecki reżyser Rene Pollesch od lat walczy z teatralną iluzją, zachęcając aktorów do wychodzenia z klasycznie pojmowanych ról, tworzenia ich podczas prób i mówienia we własnym imieniu, by nie zakłamywać rzeczywistości i nie manipulować widzami. W Polsce Pollesch zrealizował trzy spektakle w TR Warszawa – m.in. „Regazzo dell'Europa".

W „Deponie Highland" podjął temat wizerunku, którego paradoks polega na tym, że im bardziej jest wyrazisty i transparentny – tym bardziej może się okazać nieprawdziwy. Napęd spektaklowi dają sytuacje zaczerpnięte z westernu, m.in. z „Siedmiu wspaniałych" i filmowa muzyka. Na zielonym trawiastym dywanie rozwiniętym z rolki, która zawisła z tyłu sceny, oglądamy zamiast „siedmiu wspaniałych" – jednego kowboja i cztery panie w kowbojskich strojach. Strzelają z coltów, ale dźwięk słyszymy z głośników, zaś atrapy koni puszczają chrapami sztuczną parę. Wizerunek rozmija się z prawdą, a Pollesch na każdym kroku podkreśla, że nikt nikogo nie może reprezentować, wypowiadać się w niczyim imieniu, co bywa specyfiką tradycyjnego teatru i polityki. Bo jeśli ktoś mówi w naszym imieniu – może kłamać, a my przestaliśmy się liczyć. Dlatego trzeba żyć podmiotowo.

Prawda z Ibizy

Westernowe konie współgrają z Hiszpańską Szkołą Jazdy, działającą od wieków przy cesarskim pałacu w Wiedniu oraz z politycznym ujeżdżaniem społeczeństwa. Wizję Pollescha idealnie zilustrowała kilka dni przed premierą populistyczna partia FPÖ, a reżyser błyskawicznie zareagował na skandal korupcyjny z udziałem odwołanego już wicekanclerza Heinza-Christiana Strache. Pollesch zrymował nazwę rasy koni grających w spektaklu (stadnina w słoweńskiej Lipicy – po włosku Lipizza) z Ibizą, gdzie ukrytą kamerą nagrano polityczny szwindel.

Nie po raz pierwszy okazało się, że ci, którzy walczą o życie polityczne oparte na surowych zasadach, są hipokrytami i postępują tak, że koń by się uśmiał.

Jacek Cieślak z Wiednia

W przestrzeni dawnego browaru Gösser, skąd wyjeżdżały konne wozy zaopatrujące niegdyś Wiedeń w piwo – stoi 30 samochodów okrytych białymi pokrowcami, skąpanych mlecznym światłem jarzeniówek. Stara hala na Wiener Festwochen, najważniejszym wiosennym teatralnym festiwalu Europy, gra rolę eleganckiego szrotu. Trudno sobie wyobrazić bardziej sugestywny obraz śmietnika cywilizacji, a jednocześnie ożywczego potencjału recyklingu.

Pozostało 94% artykułu

Ten artykuł przeczytasz z aktywną subskrypcją rp.pl

Zyskaj dostęp do ekskluzywnych treści najbardziej opiniotwórczego medium w Polsce

Na bieżąco o tym, co ważne w kraju i na świecie. Rzetelne informacje, różne perspektywy, komentarze i opinie. Artykuły z Rzeczpospolitej i wydania magazynowego Plus Minus.

Czym jeździć
Technologia, której nie zobaczysz. Ale możesz ją poczuć
Tu i Teraz
Skoda Kodiaq - nowy wymiar przestrzeni
Teatr
„Historia Henryka IV” w Teatrze Polskim. Szekspirowska gra o tron.
Teatr
Koniec czerwonego człowieka
Teatr
Premiera w Teatrze Polskim. Andrzej Seweryn jako król Henryk IV
Teatr
Gwiazdy bawią się na „WESELU”