Miasto, któremu mroczny charakter nadaje drapieżne zamczysko na szczycie wzgórza, w sierpniu zmienia się nie do poznania. Do stolicy Szkocji ściągają artyści z całego świata: zarówno międzynarodowe sławy, jak i szukający szczęścia debiutanci. Ulice starego miasta zapełniają tymczasowe sceny i stragany. Tradycyjne puby zmieniają się w plebejskie teatry, a centra konferencyjne w ostoje sztuki. Serce festiwalu stanowi Royal Mile, najstarsza ulica Edynburga, biegnąca w dół wzgórza, na którym stoi zamek. Jeśli ci się spieszy, nie idź tamtędy! Co kilkanaście metrów na drodze ustawione są podesty, na których występują początkujący artyści: zespoły muzyczne, komicy, pantomimiści. Pomiędzy scenami lokują się cyrkowcy i prestidigitatorzy. A wśród tego wszystkiego tu i ówdzie przycupnie wróżka z kartami tarota czy mim godzinami stojący w tej samej pozie.
W tym roku podczas festiwalu Fringe odbyło się prawie trzy tysiące różnych przedstawień na 273 scenach. Oczywiście w Edynburgu nie ma tylu teatrów, żeby pomieścić te wszystkie występy. Dlatego w sierpniu w teatry zamieniają się puby, sale wykładowe, a nawet kościoły. Frekwencja na spektaklach jest niesamowita. Tego lata sprzedano prawie 2 mln biletów na płatne przedstawienia. Do tego dochodzą setki niebiletowanych spektakli. Nawet w środku dnia mało znani artyści występują w wypełnionych po brzegi salach. Na popularne, wieczorne występy trzeba zarezerwować bilet.
Obrzeża teatru
Historia edynburskich festiwali rozpoczyna się po wojnie, latem 1947 r. Odbywał się wtedy pierwszy Edinburgh International Festival, ale nie dla wszystkich chętnych znalazło się miejsce na prestiżowych scenach. Osiem niezależnych grup teatralnych postanowiło więc zjawić się na festiwalu bez zaproszenia. Z roku na rok przyjeżdżało ich coraz więcej, aż w 1958 r. powstało stowarzyszenie Festival Fringe Society. Słowo „fringe" w tym przypadku odnosi się do bycia na marginesie, na obrzeżach oficjalnego festiwalu. Dzisiaj rozsądniej jest powiedzieć, że to stateczny International Festival stanowi dodatek do słynnego Fringe'a. Od początku istnienia stowarzyszenia przyświecała mu jedna idea: festiwal ma być otwarty dla wszystkich. Nikt nie będzie selekcjonował wystawianych spektakli. Każdy, kto chce wystąpić i znajdzie miejsce, które zgodzi się go wystawić, może wziąć udział w festiwalu. To prawdziwy karnawał myśli, drażnienia szarych komórek i – wcale nierzadko – dobrego smaku. I żaden członek stowarzyszenia, komitet ani dyrektor artystyczny (którego z resztą stowarzyszenie nie posiada) nie decyduje o tym, kto może, a kto nie może występować na Fringe'u.
Zapomnijcie o Oscarach
Ważnym elementem festiwalu są przyznawane przez najróżniejsze organizacje nagrody dla artystów. Byliśmy na jednej z takich ceremonii i trzeba przyznać, że nie przypominała ona gali wręczania Oscarów.
Na wydarzenie rozpoczynające się o 11 w nocy czeka w kolejce kilkudziesięciu podchmielonych wielbicieli komedii. Wstęp jest za darmo, ale nie wszyscy się załapią ze względu na ograniczoną liczbę miejsc. Tej nocy przyznawana jest nagroda imienia Malcolma Hardee. Malcolm był komikiem i ojcem chrzestnym całego pokolenia artystów, którzy przewinęli się przez jego klub w latach 80. W wypełnionej po brzegi sali panuje biesiadna atmosfera, a prowadząca ceremonię co chwilę opieprza kogoś z widowni. Na początek wspomina o tym, jak Malcolm Hardee chciał ją przelecieć na festiwalu Glastonbury, ale zamiast tego po pijaku wywrócił się na jej namiot. Przed wręczeniem nagród kilku wybranych komików przedstawia swoje najbardziej absurdalne numery. Mamy więc przebijanie balona pierdnięciem, uroczą harfistkę o niecenzuralnym repertuarze oraz jajeczną rosyjską ruletkę, czyli konkurs polegający na rozbijaniu jajek na głowie. W koszyku znajdują się jajka surowe i ugotowane, kto trafi na surowe, przegrywa. W końcu następuje wręczenie nagrody dla najbardziej oryginalnego artysty tegorocznego festiwalu. Otrzymuje ją Amerykanka Adrienne Truscott.