Mało jest tak wyrazistych reżyserek jak Agata Duda-Gracz. Wyrazistych nadmiernie! Dlatego albo ktoś lubi jej styl, albo teatr córki wybitnego malarza jest nie do zniesienia: pretensjonalny, kiczowaty, nadekspresyjny.
Dla mnie „Mary Stuart" jest okropnie pretensjonalna. Wskrzesza przebrzmiałą na przełomie lat 70. i 80. stylistykę teatru studenckiego, plastycznego, opartego na tak zwanych mocnych obrazach, choreograficznym chaosie z dodatkiem słownego bełkotu. Taka sceniczna mieszanka miała wstrząsnąć mieszczańskim widzem, a wręcz porażać eksplozją spazmatycznych emocji. Dziś budzi zażenowanie.
W lamusie Dudy-Gracz jest, oczywiście, miejsce na takie rekwizyty jak gumowa łysinka szkockiej królowej z resztką włosów oraz na łachy w fekaliach. Są też szkielety ukochanych psów królowej. Kiedyś marionety były wielkie. Teraz nawet one skarlały, wyliniały.
Trzeba podkreślić wierność reżyserki w stosunku do autora sztuki Wolfganga Hildesheimera. Idą pod rękę – jak ślepcy z obrazu Bruegla. Sztuka Hildesheimera powstała na fali studenckiej rewolty pod koniec lat 60. Płyciutka na tle dzieł Schillera i Słowackiego o szkockiej królowej. Rebeliantka skazana za bunt przeciwko Elżbiecie I wyje, a jej kat (Przemysław Bluszcz) pozostaje beznamiętny. Jak to władza. Wątek zbrodniarki, która się doigrała zasłużonej kary, głębią nie poraża.
Retrospekcje poświęcone zamordowanym mężom odgrywane z udziałem dworaków są powierzchowne, a religijne monologi podkreślone pracą świateł migawkowe. Mamy do czynienia z dramaturgicznym szkicem: partyturą, która pozwala jedynie na kilka plakatowych scen.