Wciąż mało znane polskim widzom taneczne światy odkrywa warszawski Festiwal Zawirowania, którego dziewiąta edycja zakończyła się wczoraj. Kameralna impreza gości kilkunastoosobowe lub mniejsze zespoły, ale prostota, a czasem wręcz ubóstwo, jest dziś cechą nadrzędną współczesnego tańca.
Ta sztuka potrafi obejść się bez wystawnych dekoracji i efektownych kostiumów, ale skromność nie musi oznaczać braku emocji i treści. Nowoczesny taniec można uprawiać wszędzie i w każdych warunkach. Pół wieku temu europejscy choreografowie szukali inspiracji w kulturach Dalekiego Wschodu, Australii, potem w Afryce. Dziś artyści z odległych nam rejonów przyswoili sobie sztukę, która jest wytworem zachodniej cywilizacji. Dodają do niej własne pomysły, rodzimą tradycję i powstaje świeża i ciekawa dla nas, Europejczyków jakość.
To podstawowy wniosek z tegorocznych Zawirowań, który można obudować spostrzeżeniami bardziej szczegółowymi. Takimi choćby, że ważną rolę na tanecznej mapie świata zaczyna odgrywać Korea Południowa, zarówno w klasyce, jak i w sztuce współczesnej. Narodowy Balet Korei ma przecież w repertuarze wielkie dzieła, takie jak „Jezioro łabędzie", i to w wersji najtrudniejszej, jaką trudno już zobaczyć w Europie. Obecny na warszawskim festiwalu zespół ISSUM pokazał zaś, jak w interesujący sposób można łączyć współczesność z narodową tożsamością.
W widowisku „Pogawędki" dawny obrzęd modlitewny za pomyślność mężczyzn wyruszających na wojnę ISSUM przedstawił, używając współczesnego języka choreograficznego. Epizod będący z kolei hołdem dla koreańskich kobiet łączył odwołania do baletu klasycznego i współczesności z tradycją rodzimych tańców. Po raz kolejny okazało się, że sięganie do własnych korzeni może być ożywcze dla dzisiejszej sztuki, tylko z czego mamy korzystać my, Europejczycy, skoro wszystko już wyeksploatowaliśmy?