Ale zdaniem Junckera to jest jedyny sposób na dużą Komisję. Jedną z alternatyw mogłoby być zmniejszenie KE i rotacyjna reprezentacja państw członkowskich w KE. Taką możliwość zawiera traktat lizboński, ale została ona odrzucona decyzją przywódców po nieudanym referendum irlandzkim (w 2008 r.).
Irlandczykom obiecano wtedy zasadę: jeden komisarz na kraj, żeby przekonać ich – z powodzeniem – do głosowania na „tak" w powtórzonym referendum (w 2009 roku) nad traktatem lizbońskim.
Dziś o mniejszą Komisję Europejską apeluje m.in. prezydent Francji Emmanuel Macron, który zgadza się, że w kolejnej kadencji mogłoby nie być francuskiego komisarza. Jednak znawcy unijnej polityki podają w wątpliwość powodzenie tej oferty.
– Francja może sobie pozwolić na brak komisarza przez kilka lat, bo ma wypracowane niezliczone kanały komunikacji i możliwości wpływania na decyzje Brukseli. Ale dla mniejszych czy młodszych państw członkowskich komisarz to często jedyny łącznik z Brukselą – mówi unijny dyplomata.
Na szczycie w piątek odbędzie się szersza dyskusja o przyszłości instytucjonalnej UE. Za ponad rok, w maju 2019 roku, odbędą się wybory do Parlamentu Europejskiego. Już teraz trzeba zdecydować, z jakich list będziemy wybierać eurodeputowanych. I w jaki sposób zostanie potem wskazany przewodniczący Komisji Europejskiej.
Jedno jest pewne: nie będzie nim Jean-Claude Juncker, szef KE. – Nie kandyduję – potwierdził publicznie Luksemburczyk na konferencji prasowej w ubiegłym tygodniu. Ale rekomenduje, żeby jego następca został wybrany w podobnym procesie, w jakim po raz pierwszy wskazano jego, czyli jako tzw. spitzenkandidat. Chodzi o to, żeby wszystkie europejskie grupy polityczne wskazały lidera swojej listy i to z tej grupy pochodziłby szef KE.