Teheran lubi dwuznaczność. Od wielu lat atakował wrogów poprzez sojusznicze jednostki paramilitarne w Libanie, Syrii, Iraku czy Jemenie. I liczył, że ewentualna zemsta również spadnie na nie. Głównym autorem tej strategii był zabity w piątek w Bagdadzie przez amerykański dron irański generał Kasem Sulejmani.
Jednak w nocy z wtorku na środę Irańczycy zdecydowali się na bezpośrednie uderzenie ze swojego kraju na dwie kluczowe amerykańskie bazy USA w Iraku. Łącznie wystrzelili 15 rakiet. Część trafiła w położoną na zachód od stolicy bazę noszącą nazwę Al Asad. Służy ona od trzech lat Amerykanom za główny punkt wypadowy do rozprawienia się z tzw. Państwem Islamskim. Druga baza w Erbilu na północy Iraku ma nie tylko kontrować wpływy Iranu w tej części Bliskiego Wschodu, lecz także umożliwia Amerykanom przeprowadzenie operacji w Syrii.
Inspektorzy zostali
Decyzję o zmianie strategii podjął osobiście najwyższy przywódca Iranu Ali Chamenei. Polecił wojskowym sięgnąć po najpoważniejsze aktywa, jakie mają siły zbrojne kraju: drony i pociski rakietowe. Reszta uzbrojenia, w tym lotnictwo i marynarka wojenna, wciąż zasadniczo opierają się na wyposażeniu odziedziczonym po szachu Iranu, a więc sprzed przeszło 40 lat. W minionym roku Irańczycy już pokazali, jak skutecznie potrafią wykorzystać drony i pociski rakietowe, m.in. atakując saudyjskie rafinerie. Uderzenia te nie przeprowadzały jednak bezpośrednio irańskie siły zbrojne.
Środowy atak został jednak umyślnie przeprowadzany w taki sposób, aby nie spowodować ofiar wśród żołnierzy USA i międzynarodowej koalicji walczącej z tzw. Państwem Islamskim. Premier Iraku Adil Abd al-Mahdi przyznał kilka godzin później, że Waszyngton został uprzednio ostrzeżony o nalocie. Sam Donald Trump dwie godziny przed rozpoczęciem nalotu zebrał się w Pokoju Dowodzenia Białego Domu z najwyższymi rangą wojskowymi, aby śledzić operację.