W ruch poszły pałki, gaz łzawiący, a nawet ostra amunicja. Co najmniej dwóch mnichów i jeden cywil zostało rannych. Mimo to protesty się nasiliły. Brało w nich udział co najmniej 10 tys. ludzi. - Tego, co się dzieje, już nikt nie powstrzyma. Są tylko dwa możliwe scenariusze. Albo rewolucja, albo krwawa masakra demonstrujących - powiedział "Rz" Mark Farmaner z brytyjskiej organizacji Burma Campaign. Jego zdaniem opozycja "rozpaczliwie potrzebuje wsparcia społeczności międzynarodowej". O ile UE i USA grożą reżimowi wprowadzeniem sankcji, o tyle reszta świata nie kwapi się z pomocą. Rosja uznała wydarzenia w Rangunie "za wewnętrzną sprawę" Birmy. "Sytuacja wkrótce wróci do normy" - ogłosił Kreml.