Ani ikonografia, ani retoryka drugich już w XXI wieku wyborów do parlamentu Kosowa, odbywających się w sobotę, nie zaskakuje. Na billboardach – lider największej partii opozycyjnej Hashim Thaci i działacze tkwiący w cieniu po zmarłym przed dwoma laty Ibrahimie Rugovie, miejscowym Gandhim. Znalazło się nawet miejsce dla budowlańca Behgjeta Pacollego: eksemigranta, który pierwsze 100 milionów euro zarobił na interesach z córką Jelcyna. W kampanii nikt nie dyskutuje o przyszłej niepodległości, jest oczywista i w zasięgu ręki. Namiętności rozpala za to spór o termin budowy nowej elektrowni, tak ważnej w prowincji, gdzie powszechnym dźwiękiem jest warkot przydomowych generatorów. Wygrana liczy się podwójnie: lider zwycięskiej partii będzie zapewne rządzić Kosowem w pierwszych dniach rychłej niepodległości.
Serbskie gminy, szeroki pas przy granicy z Serbią i kilka enklaw na południe od rzeki Ibar, nie uczestniczą ani w dyskusjach o niepodległości, ani o elektryfikacji, choć ich mieszkańcy też kupują ropę do generatorów prądu. 120-tysięczna mniejszość kolejny raz posłuchała Belgradu, który jeszcze bardziej stanowczo niż przed trzema laty zapowiedział, że udział w wyborach, nawet lokalnych, byłby uznaniem władz Kosowa w Prisztinie i wdrażanego przez nie porządku.
W 2004 r. kilku społeczników i kilku karierowiczów zignorowało zalecenia władz serbskich i weszło do parlamentu: dziś nie kandyduje nikt. W serbskiej części Mitrowicy trwa w zamian niewesoły festyn: mieszkańcy wywieszają zdjęcia Władimira Putina i budują ze składek pomnik rosyjskiego konsula Grigorija Szczerbiny zastrzelonego tu w 1903 r. podczas lokalnego zrywu. To jednak nie świadectwo rusofilii, lecz desperacji: Mitrowiczanie nie widzą w świecie innych rzeczników swoich racji.
Można zrozumieć stanowisko władz Serbii. Gdy raz zdecydowały się na desperacką obronę racji stanu, muszą konsekwentnie ignorować inicjatywy „samozwańczej” w ich oczach Prisztiny, włącznie z wyborami. Szkopuł w tym, że ci, którzy przed 20 laty torturowali w kosowskich komisariatach albańskich studentów, siejąc późniejszą burzę, dziś żyją w Belgradzie na sytych milicyjnych emeryturach. Ci, którzy zostali, od poniedziałku nie będą mieli w miejscowym parlamencie żadnego posła. Premierem zostanie zapewne Thaci, wąsaty budowlaniec milioner w imię koalicyjnej harmonii otrzyma ministerstwo rybołówstwa. W wyniku bojkotu Albańczycy obejmą władzę nawet w tych powiatach, gdzie Serbowie stanowią większość, choć prawdopodobnie machną ręką na władzę w kilku gminach, chcąc uniknąć spektakularnych niepokojów. Ale bojkot pokazuje, że ekspresowa „budowa społeczeństwa wieloetnicznego” kolejny raz się nie powiodła. Odnotowuję to z żalem, bo w tworzenie wieloetnicznego Kosowa, podobnie jak Bośni, zainwestowano wiele pieniędzy (unijnych, i polskich zatem), choć o to mniejsza, ale i wysiłku. Zapomniano przy tym o znaczeniu pamięci zbiorowej (nawet mocno zmitologizowanej), o tym, że nie wszyscy nazajutrz po wojnie spoglądają radośnie w przyszłość.