Czy Ameryka schodzi na psy?

Tak jak ludzie, narody miewają depresję. Na to właśnie cierpią Amerykanie. Nie bez powodu nadzieja jest tak chwytliwym hasłem obecnej kampanii wyborczej

Publikacja: 19.04.2008 05:24

Czy Ameryka schodzi na psy?

Foto: AP

– Ten kraj schodzi na psy – mówi moja sąsiadka, emerytka Jane. Stoimy na progu jej pięknego domu w eleganckiej podwaszyngtońskiej dzielnicy. Trawa równo przystrzyżona przez latynoskich imigrantów, krawężniki niemal pachną świeżą farbą. A mimo to Jane jest przekonana, że to tylko fasada, pod którą kryją się nieodwracalne procesy gnilne.

– Ameryka schodzi na psy – powtarza smutno, kręcąc głową.

Tak jak ludzie narody miewają depresję. Na to właśnie cierpią Amerykanie. Nie bez powodu nadzieja jest tak chwytliwym hasłem obecnej kampanii wyborczej. Nadzieja jest dziś bowiem w Ameryce towarem coraz bardziej deficytowym. Coraz więcej ludzi martwi się o to, czy starczy im pieniędzy na spokojną starość lub czy będą mieli z czego opłacić studia swych dzieci. Albo czy nie będą się musieli przeprowadzić do mniejszego domu. Coraz więcej jest przekonanych, że Irak to bagno, które wysysa z Ameryki siły życiowe i rujnuje jej pozycję w świecie.

Gdy zawalił się most w Minnesocie w sierpniu zeszłego roku, Ameryka była w szoku – zaczęto mówić o opłakanym stanie, w jakim znajduje się infrastruktura, niegdyś będąca obiektem zazdrości innych. Dla wielu był to symboliczny obraz kryzysu, w jakim pogrąża się kraj.

Nawet Oscary – niegdyś firmujące radosną amerykańską naiwność – zdominowane zostały w tym roku przez kasandryczne obrazy pokazujące Amerykę w ponurych barwach. „To nie jest kraj dla starych ludzi” – tytuł mówi sam za siebie.

Z opublikowanego niedawno sondażu „New York Timesa” wynika, że Amerykanów ogarnął głęboki pesymizm. Aż 81 procent uważa, iż kraj zmierza w złym kierunku. Tak czarnego spojrzenia na przyszłość w tym kraju jeszcze nigdy nie było, przynajmniej od czasu, gdy bada się społeczne nastroje.

Czy Ameryka znajduje się w fazie historycznego zmierzchu potęgi? Czy jej rola jako światowego supermocarstwa gospodarczego i militarnego się kurczy? Czy Ameryka staje się zdemoralizowana?” – pyta republikański publicysta i strateg polityczny John McLaughlin na łamach prawicowego „National Review”. I wymienia problemy, które martwią Amerykanów: potężny deficyt, status Ameryki jako największego dłużnika świata, upadek dolara, fakt, że niegdyś wiodące amerykańskie koncerny przemysłowe, producenci najlepszych do niedawna samochodów, stali, a nawet elektroniki, ustępują pola zagranicznym rywalom. Dodaje nadwerężenie amerykańskiej armii i nadmierne zaangażowanie na Bliskim Wschodzie. Tytuł artykułu: „Czy Ameryka schodzi na psy?”. Rok publikacji: 1987.

Ledwie parę lat później upadł Związek Radziecki, USA stały się największym mocarstwem od czasów Rzymu, a amerykańska gospodarka weszła w złotą dekadę wzrostu. I nikt już nie pytał, czy koniec jej potęgi jest bliski.

Czym więc jest dzisiejsza amerykańska depresja? Przejściowym stanem zbiorowego umysłu, nastrojem, który się rozwieje, gdy tylko gospodarcze wahadło wychyli się w drugą stronę – tak jak depresja roku 1987? Czy też uzasadnionym lękiem wobec realnej wizji początku końca amerykańskiej wielkości?

Moja sąsiadka Jane nie ma wątpliwości. – Jeszcze dziesięć, może 15 lat i będziemy za Chinami – mówi.

Gdy po pięciu latach spędzonych w Pekinie przyjechałem w 2004 roku do pracy w Waszyngtonie, kontrast był szokujący. Owszem, po chaotycznych, zadymionych ulicach chińskiej metropolii elegancka stolica supermocarstwa robiła wrażenie. Ale też porażała sennością. Jak cały kraj. Obraz Ameryki jako kraju tętniącego życiem jest, poza paroma wyjątkami takimi jak Nowy Jork, całkowicie fałszywy. Ameryka – przeciętna, powszednia Ameryka – żyje spokojnym, cichym, nużąco stałym rytmem.

Tymczasem Chiny wręcz kipią energią, przynajmniej miasta. Nowe domy i autostrady wyrastają jak ryż po deszczu, ludzie stają się z dnia na dzień coraz zamożniejsi. Nawet ci, którym wciąż nie udało się dorobić, żyją w przekonaniu, że jutro będzie lepsze. Fazhan, czyli postęp, to obok siły pieniądza jeden z podstawowych dogmatów świeckiej religii państwowej, w którą wierzą miliony Chińczyków. Jaka przyszłość czeka ich kraj? Wielka, odpowiadają Chińczycy i mówią to całkowicie szczerze. Dla nich Chiny to kraj, który z wyroku historii na długo utracił swą wyjątkową pozycję w świecie, a teraz jest na drodze do jej odzyskania.

Tymczasem do niedawna to Ameryka była krajem wyjątkowym. Niewiele było miejsc na świecie, gdzie żyło się zarazem tak dostatnio i w takiej wolności i poszanowaniu jednostki. To tu przyjeżdżano, by nabyć wiedzę niedostępną w innych miejscach świata, to tu wszystko było „naj”. To Ameryka była dla świata latarnią demokracji i praw człowieka. Wraz ze spektakularną klapą mesjanistycznej polityki Busha straciła i tę rolę.Utraciła swą wyjątkowość, choć jeszcze nie do końca potrafi sobie to uzmysłowić. Objawia się to nawet w najbardziej prozaicznych i błahych sprawach. Moja córka ze zdumieniem przyniosła mi na przykład niedawno fragment artykułu omawianego w klasie, który stwierdzał, że Ameryka to „kraj najlepszych hamburgerów, pizzy i czekolady na świecie”.

– Żyjemy w najwspanialszym kraju świata – powtarzają Amerykanie, choć z coraz mniejszym przekonaniem. Najpotężniejszym – wciąż na pewno tak. Ale najwspanialszym?

Nie gorzej, a pod wieloma względami lepiej, można dziś żyć i pracować w co najmniej 20 czy 30 innych państwach świata. Ich obywatele cieszą się nie mniejszymi swobodami, chronieni są w nie mniejszym stopniu przez prawo i mają nie mniejszy dostęp do dobrodziejstw nowoczesnej techniki i przepływu informacji. A pod względem dostępności opieki zdrowotnej czy poziomu wykształcenia w szkołach publicznych większość krajów wysoko rozwiniętych wyraźnie przewyższa Amerykę.

Jak pisze Thomas Friedman w swej słynnej książce „Świat jest płaski”, jeszcze niedawno lepiej było być słabo sytuowanym mieszkańcem Ameryki niż bogaczem w Indiach. Dziś lepiej być dobrze sytuowanym yuppie w Bangalore, niż mieszkać w kiepskiej dzielnicy Chicago. W mniejszym niż do niedawna stopniu poziom i jakość życia zależą od kraju, w którym się mieszka, a w większym od grupy społecznej, do której się należy. Członek klasy średniej w Chinach żyje dziś nie gorzej od swego odpowiednika w USA (rekompensując sobie brak swobód politycznych dobrodziejstwami rozbudowanego systemu łapówek i koneksji).

Co więcej, Internet i globalizacja doprowadziły do wielkiej demokratyzacji dostępu do informacji. Kiedyś amerykańscy specjaliści przyjeżdżający do takiego kraju jak Polska, Indie czy Chiny posiadali wiedzę tajemną, którą mogli powoli wykładać swym zagranicznym kolegom, wprawiając ich w podziw i zazdrość. Dziś ci ostatni mają dostęp do mniej więcej tej samej wiedzy co Amerykanie. Globalizacja rynków finansowych sprawia, że mają także dostęp do kapitału.

Świat goni Amerykę.

Tylko czy to koniecznie musi oznaczać początek końca wielkości Ameryki? W najnowszym numerze „Foreign Affairs” Fareed Zakaria przekonuje, że wcale nie. Pisze o wizji nowego ładu, w którym znaczna część świata zmniejszy ogromny dystans dzielący ją do niedawna od Ameryki, ale nie kosztem jej upadku.

„To może być świat, w którym Stany Zjednoczone zajmować będą mniej miejsca niż dotąd, ale jego idee i ideały będą w nim wciąż dominować” – pisze Zakaria. Porównania dzisiejszej Ameryki z chylącym się ku upadkowi imperium brytyjskim sprzed wieku są jego zdaniem chybione. Tamto imperium rozłożyły głębokie problemy gospodarcze, z którymi Brytyjczycy zwyczajnie nie byli w stanie sobie poradzić, zachowując jednocześnie kontrolę nad jedną czwartą świata.

Amerykańska gospodarka, konstatuje Zakaria, ma mimo sporych problemów zdrowy rdzeń. Tutejszy system gospodarczy jest wciąż tak elastyczny, pełen wszelkiego rodzaju zasobów i odporny na wstrząsy i stresy, że powinien poradzić sobie z problemami. Według Zakarii problemem Ameryki jest jej system polityczny – niewydajny, skorumpowany, hamujący niezbędne zmiany. Jeśli Amerykanom uda się go zmienić, dadzą sobie radę z kryzysem – twierdzi. I trudno mu odmówić racji.

Owszem, pewne oznaki degeneracji „amerykańskiego ducha” rzucają się w oczy. Jak choćby to, że z narodu nieustraszonych osadników, którzy, nie bacząc na niebezpieczeństwa i niewygody, ryzykując wiele lub wszystko, szli na zachód w poszukiwaniu lepszego życia, stali się narodem asekurantów, których paraliżuje lęk o bezpieczeństwo własne i rodziny. Amerykanie boją się śniegu, bo można się na nim pośliznąć, boją się zostawiać dzieci na podwórku, by nie napadł ich pedofil, boją się używać kubków innych niż jednorazowe, by nie zarazić się jakąś bakterią. Czasem osiąga to groteskowe rozmiary. Dyrektorka szkoły podstawowej, do której chodzą moje dzieci, wprowadziła ostatnio zakaz zabawy w berka, który jej zdaniem jest zabawą „narażającą dzieci na niebezpiecznie gwałtowny kontakt fizyczny”.

Owszem, świat poszedł do przodu i obskurne amerykańskie lotniska, byle jakie fast foody czy domy z pilśniowej płyty, które przy pierwszym lepszym huraganie składają się jak domki z kart, robią na obcokrajowcach raczej mizerne wrażenie.

Owszem, dolar słabnie w takim tempie, że niedługo będzie się nadawał głównie do palenia w piecu.

Ale wszystko to są rzeczy drugorzędne lub zmienne. Podobnie jak nastroje – te w Ameryce i te w Chinach.

Ważne jest to, co leży pod powierzchnią tych nastrojów i problemów. A w moim przekonaniu jest to zdrowy rdzeń, o którym, choć w nieco innym wymiarze, wspomina Zakaria. Amerykanie wciąż są tak samo przepełnieni patriotyzmem, wiarą w Boga i w niemal nieskończone możliwości jednostki ludzkiej jak dawniej. A przede wszystkim wciąż są gotowi do ciężkiej pracy i nauczeni szukania nowych, coraz bardziej kreatywnych rozwiązań coraz to nowych problemów. Chińczycy są nie mniej pracowici, ale obciążeni konfucjańską tradycją i gorsetem ideologicznej poprawności, który w wielu dziedzinach tłamsi kreatywność i produktywność.

Spokój i brak dynamiki amerykańskich miast i przedmieść mogą więc być tak samo zwodnicze jak mrówczy ruch w chińskich fabrykach. Cicha wydajność amerykańskich mózgów jest równie wielka jak głośna niewydajność chińskich mięśni. Gdy w Państwie Środka w pocie czoła produkuje się zaprojektowane w Ameryce komputery, w zaciszach amerykańskich biur opracowuje się strategie ich marketingu. Nikt tak naprawdę nie zna odpowiedzi na pytanie, czy to początek końca Ameryki, czy tylko przejściowa słabość. Ale już dziś spisywać Amerykę na straty – to gruba przesada. Moja sąsiadka Jane jest jednak innego zdania. Tak jak wielu jej rodaków zamartwia się przyszłością narodu. I tak jak wielu ma silne, choć trudne do uzasadnienia przeczucie, że nadchodzące wybory prezydenckie będą miały dla tej przyszłości kluczowe znaczenie.

„Jedno jest pewne – kończył swój artykuł z 1987 roku (gdy zaczynała się kampania przed wyborami prezydenckimi 1988 roku) John McLaughlin – Amerykanie obawiają się nie na żarty, że Ameryka schodzi na psy. Kandydat, który najlepiej poradzi sobie z tym problemem, będzie miał otwarty sezam Białego Domu”. I te słowa nic a nic nie straciły na aktualności.

– Ten kraj schodzi na psy – mówi moja sąsiadka, emerytka Jane. Stoimy na progu jej pięknego domu w eleganckiej podwaszyngtońskiej dzielnicy. Trawa równo przystrzyżona przez latynoskich imigrantów, krawężniki niemal pachną świeżą farbą. A mimo to Jane jest przekonana, że to tylko fasada, pod którą kryją się nieodwracalne procesy gnilne.

– Ameryka schodzi na psy – powtarza smutno, kręcąc głową.

Pozostało 96% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1023
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1022
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1021
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1020
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1019