Nigdy dotąd wybory do białoruskiej Izby Reprezentantów nie przyciągały takiej uwagi Zachodu. – W naszym kraju wszyscy wiedzą, że parlament ma bardzo ograniczone kompetencje. O wszystkim decyduje prezydent – powiedziała „Rz” szefowa Białoruskiego Komitetu Helsińskiego Tatiana Proćko.
Według organizacji podczas głosowania widać było „pewne pozytywy”. Pierwszy raz od lat w lokalach wyborczych nie sprzedawano wódki. W komisjach postawiono stoły z napisem „obserwatorzy”. Nie doszło też do większych incydentów. Zdaniem Proćko władze rzeczywiście postanowiły, że te wybory odbędą się w sposób bardziej demokratyczny niż dotąd.
Według części ekspertów w ten sposób reżim Aleksandra Łukaszenki robi gest w stronę Zachodu, z którym chce się porozumieć po inwazji Rosji na Gruzję. Również Białoruś miała przestraszyć się imperialnych ambicji Kremla. Prezydent uwolnił więc więźniów politycznych, a wczoraj zapewniał, że „jeżeli wybory pójdą gładko, Zachód uzna Białoruś”. – Dyktator? Ostatni dyktator? Niech będzie – żartował Łukaszenko na konferencji prasowej, przypominając, jak w 2005 r. nazwała go szefowa amerykańskiej dyplomacji Condoleezza Rice.
– Nie dajmy się zwieść. Niedziela była tylko ostatnim dniem długiego procesu wyborczego. Wcześniej było znacznie gorzej. Opozycja nie miała dostępu do mediów, a prowadzenie kampanii przez niezależnych kandydatów było niemal niemożliwe – podkreśla Paweł Kowal z PiS, który był na Białorusi jako obserwator z ramienia OBWE.
Wieczorem w Mińsku rozpoczął się wiec kilkuset zwolenników opozycji. W rękach trzymali transparenty: „Nie dla farsy”, „Łukaszenko ostatnim dyktatorem Europy”. Z nieoficjalnych informacji wynikało, że żaden z niezależnych kandydatów nie dostał się do parlamentu.