Położony niedaleko Waszyngtonu narodowy cmentarz w Arlington to święte miejsce dla milionów Amerykanów. Tutaj na porośniętych przystrzyżoną trawą pagórkach, wśród starych rozłożystych drzew widnieją rzędy równo ustawionych białych płyt. Trafili tu między innymi tragicznie zmarli członkowie załogi promów kosmicznych Challenger i Columbia oraz prezydent John Kennedy i jego brat Robert.
W powstałej jeszcze podczas wojny secesyjnej nekropolii spoczywają ofiary wszystkich wojen, w których brały udział USA. „Weteran wojny w Korei”, „walczył w Wietnamie”, „weteran II wojny światowej” lub krótka lista: „druga wojna światowa, Korea, Wietnam” – wystarczy przejść kilkaset metrów kilkoma z cmentarnych alejek, by zrozumieć, dlaczego ten cmentarz jest tak bardzo ważny dla mieszkańców USA. Admirałowie, pułkownicy i szeregowcy. Wśród nich także polegli ostatnio w Iraku i Afganistanie. Codziennie odbywa się tu około 30 pogrzebów.
Przy niektórych nagrobkach leżą wiązanki lub wznoszą się baloniki. „Happy Birthday, Dad” – czytam na jednym z nich. Grobu marynarza, który zginął w 2008 roku, zostawiając młodą żonę i dwoje dzieci, pilnuje pluszowy słonik. Rodziny i znajomi poległych przyjeżdżają do Arlington z całego kraju, czasem spędzając w samochodzie 10 – 15 godzin.
Teraz nagle okazuje się, że od lat mogli odwiedzać groby obcych osób. W niektórych kwaterach pochowano dwóch żołnierzy, inne groby są nieoznaczone. O skandalu media informowały już w czerwcu, ale wtedy szacowano, że może to dotyczyć tylko nieco ponad 200 grobów.
– Skala zjawiska może być znacznie większa, niż sądzono na początku – oświadczyła badająca sprawę senator Claire McCaskill.