Już dawno podróż zagraniczna premiera jednego kraju nie była tak uważnie obserwowana przez światowych przywódców. Turecki premier Recep Tayyip Erdogan wyruszył z misją do Egiptu, a potem wybiera się do Libii i Tunezji. Zdaniem obserwatorów Turcja próbuje stworzyć całkowicie nowy układ sił na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. – Turcja pretenduje do roli przywódcy krajów islamskich i arabskich. I biorąc pod uwagę jej rosnące wpływy, ma do tego pełne prawo. Arabowie patrzą z coraz większym podziwem na Turków – mówi „Rz" Abdel Letif Wahba, kairski korespondent agencji Bloomberg.
Do niedawna Turcja i Egipt konkurowały o rolę regionalnego przywódcy. Oba kraje miały też bliskie relacje z Izraelem, które były fundamentem bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie. Obalenie prezydenta Hosniego Mubaraka postawiło pod znakiem zapytania zawarty w 1979 roku sojusz Egiptu z Izraelem. Eksperci obawiają się, że po demokratycznych wyborach, w których do władzy mogą dojść islamiści z Bractwa Muzułmańskiego, układ nie będzie respektowany. Już dają o sobie znać silne antyizraelskie nastroje w egipskim społeczeństwie. W piątek trzeba było ewakuować Ambasadę Izraela w Kairze, którą zaatakował rozwścieczony tłum. Pretekstem był wcześniejszy incydent na granicy, w czasie którego ścigające terrorystów izraelskie wojska zabiły sześciu egipskich żołnierzy.
Tymczasowe władze w Kairze zapewniają, że będą przestrzegać umów międzynarodowych. Aresztowano kilkadziesiąt osób podejrzanych o udział w ataku na dyplomatyczną placówkę. Najwyższa Rada Wojskowa i tymczasowy rząd, które mają doprowadzić kraj do demokratycznych wyborów, zapowiedziały przedłużenie stanu wyjątkowego.
Turcja może jednak wykorzystać sytuację i zaproponować Egiptowi sojusz, który zepchnie Izrael na margines. Władze w Ankarze zamieniły się bowiem z jednego z najważniejszych muzułmańskich sojuszników państwa żydowskiego w jego najbardziej zaciekłego krytyka. Pretekstem stał się zeszłoroczny atak izraelskich komandosów na turecką Flotyllę Wolności próbującą przełamać izraelską blokadę Strefy Gazy. Zginęło wtedy dziewięciu tureckich aktywistów. Rządząca Turcją od 2002 roku konserwatywna Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) domaga się przeprosin i przyznania, że atak był nieuzasadniony. Ponieważ Izrael odmawia, Ankara wydaliła izraelskiego ambasadora i zerwała współpracę wojskową. Premier Erdogan zagroził, że kolejne flotylle otrzymają eskortę statków wojennych, a tuż przed wyjazdem do Kairu powiedział telewizji al Dżazira, że zabicie Turków „mogło być powodem wojny". Wtóruje mu szef tureckiego MSZ Ahmet Davutoglu, który ogłosił, że Turcja nie ustanie w próbach piętnowania izraelskich nadużyć i dochodzenia sprawiedliwości na wszystkich międzynarodowych forach.
– Straszenie Izraela wojną zapewni tureckim władzom jeszcze większą sympatię arabskiej ulicy. Zobaczymy, jak będzie z przywódcami – podkreśla Abdel Letif Wahba. Po wtorkowych rozmowach w Kairze turecki premier uda się w dalszą podróż do Libii i Tunezji. Dla Turcji to dogodny moment na umocnienie swoich wpływów w krajach, gdzie doszło do obalenia dotychczasowych reżimów, bo są one wyjątkowo słabe i szukają pomocy z zewnątrz. A Turcja, która jest już 17. gospodarką świata i wyrosła w ostatnim czasie na regionalne mocarstwo, może taką pomoc zaoferować. – Arabskie rewolucje zburzyły dotychczasowy układ sił i Izrael nie jest w stanie tego kontrolować. Z pewnością nie może w takim momencie sobie pozwolić na okazanie słabości. Ale to nie tylko cios w izraelskie poczucie bezpieczeństwa. Również amerykańskie interesy są zagrożone – mówi „Rz" Icchak Klein z Israel Policy Center w Jerozolimie.