José Antonio Fernández otrzymał święcenia kapłańskie w 1961 roku. Kiedy w 1984 roku poprosił swoich zwierzchników o dyspensę od stanu duchownego, był już 12 lat po ślubie cywilnym i miał pięcioro dzieci. Na odpowiedź czekał 13 lat. W latach 1991 – 1997 zarabiał na utrzymanie rodziny, nauczając religii w kilku szkołach Murcii.
Kościół zareagował dopiero, kiedy w 1996 roku człowiek, który w jego oczach wciąż był kapłanem, pojawił się w mediach wraz ze swoją rodziną. Uczestniczył w imprezie Ruchu na rzecz Dobrowolności Celibatu, którego jest aktywistą.
Kiedy zaczął się następny rok szkolny, usłyszał, że już nie może uczyć religii. Wystąpił na drogę sądową. Sprawa doszła w Hiszpanii do Trybunału Konstytucyjnego, który w 2007 roku przyznał rację Kościołowi. 22 listopada Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu ma rozstrzygnąć, czy odbierając byłemu księdzu możliwość nauczania, Hiszpania naruszyła jego prawo do prywatności i swobodnego wyrażania poglądów – informował wczoraj lewicowy dziennik „El Pais".
– Człowiek, który zachęca do konkretnych postaw, a sam publicznie im zaprzecza i występuje z Kościoła, nie jest wiarygodny. To schizofrenia. Jak może wprowadzać młodych ludzi w życie religijne ktoś, kto nie stanowi wzoru i potwierdzenia tych zasad? – pytał w rozmowie z „Rz" dr Kazimierz Szałata, filozof z UKSW.
Podobne argumenty wysuwa hiszpański Kościół, przypominając, że konkordat z 1979 roku dał mu prawo do wystawiania nauczycielom religii czegoś w rodzaju świadectwa moralności, to znaczy oceny, czy są wzorem chrześcijan i dają swym życiem świadectwo wiary. Resort oświaty miał ograniczać się do sprawdzenia, czy kościelni kandydaci posiadają odpowiednie kwalifikacje do pracy z dziećmi i młodzieżą.