Jest słoneczny poranek. Ciepło. Czekamy na dwa amerykańskie transportowe Chinooki. Mają nas przewieźć do polskiej bazy Warrior, oddalonej ponad 100 km na południowy-zachód od Ghazni. Jest to główna baza zgrupowania bojowego Bravo Polskich Sił Zadaniowych w Afganistanie (Alfa stacjonuje w Ghazni i kontroluje wschodnią część prowincji).
Wczoraj wieczorem wpisaliśmy się na specjalną listę oczekujących na ten lot, ale spory tłumek wokół budynku, który też chciał się załapać na podróż w tę samą stronę nie wróżył, że wylot dojdzie do skutku. „Show time", czyli prowizoryczna odprawa miała się zacząć o 8.30. Na lotnisku zjawiło się kilkudziesięciu żołnierzy polskich i amerykańskich, pani psycholog, trochę cywilnych pracowników wojska, kilku Afgańczyków. Nie wszyscy lecieli do Warriora. Wcześniej przyleciał Cougar, dwa Black Hawki i SeaKing. Zabrały pasażerów m.in. do Sharany, Andaru i Bagram.
W końcu po około dwóch godzinach czekania przyleciały też nasze Chinooki. Załadunek przebiegł zadziwiająco sprawnie. - Lot do Warriora! – krzyknął czarnoskóry amerykański żołnierz. Wszyscy chętni chwycili swoje bagaże i wskoczyli do stojących na helipadzie (tak nazywa się lądowisko dla śmigłowców) dwuwirnikowych maszyn, pamiętających jeszcze wojnę w Wietnamie. Zmieściliśmy się. W śmigłowcu na bocznych pomarańczowych, składanych krzesełkach usadowiło się prawie trzydzieści osób. Bagaże ułożyliśmy w przejściu – i tak nie można było chodzić po pokładzie w trakcie lotu – i wystartowaliśmy. Lot trwał niespełna godzinę. W niewielkim okienku przesuwały się obrazki brunatnoszarych afgańskich gór i dolin. Zarysy lepianek, w których mieszkają miejscowi, pojawiały się znacznie rzadziej, niż kiedy leciałam do Ghazni.
Po niespełna godzinie byliśmy w Warriorze. Baza jest znacznie mniejsza niż w Ghazni. Wokół góry, a w środku resztki brytyjskich fortyfikacji z XIX w. Wszystko obwarowane i otoczone drutem kolczastym. Wewnątrz drewniane chatki i namioty dla żołnierzy, którzy stacjonują w bazie. Stanowiska dwóch armatohaubic Dana.