Europa umiera ze strachu

Zamiast ścisłej integracji Unii mamy galopującą dezintegrację

Publikacja: 24.03.2012 00:01

Francois Hollande proponuje rodakom długoletnią stagnację

Francois Hollande proponuje rodakom długoletnią stagnację

Foto: PAP/EPA

Tekst z dodatku "Plus Minus"

Nicolas Sarkozy zagrał va banque i osiągnął to, co sobie skrupulatnie zaplanował: wreszcie wyprzedził w sondażach prezydenckich swojego rywala Francois Hollande'a. Teraz wystarczy płynąć na tej samej fali, używać tej samej retoryki, podgrzewać atmosferę kampanii – po to, by utrzymać przy sobie wściekłych i sponiewieranych przez kryzys wyborców. Tych, którzy mają już po dziurki w nosie drożyzny, wysokiego bezrobocia, a przede wszystkim niemogących znieść widoku „Arabusów, Czarnuchów i Rumunów" na ulicach Paryża, na przedmieściach Lille i na plażach Lazurowego Wybrzeża.

Sarkozy zyskuje poparcie, bo mówi rodakom to, co leży im na sercu i co chcieliby w końcu usłyszeć od poważnego, godnego zaufania polityka, a nie tylko z ust ekstrawaganckiej i toksycznej Marine Le Pen. Bo przecież głosować na Le Pen to mimo wszystko wstyd, a wspieranie Sarkozy'ego jest wciąż „mainstreamowe" i nie grozi napiętnowaniem przez sąsiadów i kolegów z pracy. Prezydent zamierza o połowę obniżyć liczbę imigrantów przyjeżdżających do Francji? To wspaniale, wreszcie ktoś się za nich zabierze. Marine Le Pen mówi źle o cudzoziemcach? Jak tak można, jak na takie dictum zareaguje Europa, trzeba ją zatrzymać za wszelką cenę!

Wkurzone narody

Nicolas Sarkozy zagrał va banque. Opłaciło się. W zachodniej Europie populizm jest wciąż najlepszym wehikułem do wygrywania wyborów. Chcesz zostać prezydentem Francji? Mów to, czego zabrania ci mówić Unia Europejska. Mów to, co nie podoba się biurokratom z Brukseli. Mów, że jesteś Europejczykiem, ale obalaj mity o europejskich wartościach, solidarności, prawach człowieka, tolerancji. Albowiem blichtr unijnych szczytów to jedno, a los wyborcy mieszkającego w podparyskim blokowisku, przedzierającego się codziennie wieczorem przez szpaler marokańskich 18-letnich gangsterów – to zupełnie co innego.

Dlatego Sarkozy i Hollande ścigają się dziś na kuriozalne propozycje, które częstokroć przeczą zdrowemu rozsądkowi, ale za to wprawiają w lepsze samopoczucie sfrustrowanych Francuzów.

Kandydat socjalistów zapowiada renegocjację paktu fiskalnego, gdyż uważa, że zdusi on już do reszty wzrost gospodarczy w Europie. A jednocześnie proponuje wprowadzenie astronomicznych podatków, obiecuje niższy wiek emerytalny i wyższe wydatki z budżetu: jakby nie zdając sobie sprawy, że to idealna recepta na długoletnią stagnację.

Sarkozy zaś domaga się zmiany układu z Schengen, bo „europejskie granice są jak durszlak" i chce, by Europejczycy – w ramach tzw. Buy European Act – kupowali europejskie produkty (czytaj: by Europejczycy kupowali towary i usługi z Francji; albo, ujmując rzecz bardziej przyziemnie: by polski rząd zamówił francuski reaktor atomowy, a nie na przykład koreański).

Przewiduję kolejne fajerwerki ze strony obu dżentelmenów, bo na razie idą łeb w łeb, a do dnia wyborów jeszcze ponad miesiąc. Wszystko przed nami. Zostało jeszcze sporo lęków i uprzedzeń do wykorzystania.

Francuzi na takie postulaty kiwają głową z aprobatą, bo – podobnie jak większość Europejczyków – żyją w strachu. Boją się utraty pracy, obcięcia pensji o połowę, nie wiedzą, co czeka ich jutro ani co czeka ich dzieci za 20 lat. Niemcy, Austriacy i Finowie są wkurzeni, bo muszą dotować Greków. Włosi i Hiszpanie są wkurzeni, bo muszą się zajmować tysiącami niechcianych przybyszy z Afryki i Azji. Bułgarzy i Rumuni są wkurzeni, bo nie mogą swobodnie podróżować po krajach Unii, mimo że od pięciu lat są jej obywatelami. A Polacy są wkurzeni, bo Holendrzy przebijają im opony w samochodach i wybijają szyby.

Guillaume Peltier, główny doradca Sarkozy'ego ds. sondaży i komunikacji, twierdzi w wywiadzie dla dziennika „Le Figaro", że jego pryncypał powiedział „tak" tej Francji, która mówi „nie". Zagrywka skądinąd powszechna wśród polityków: kreują się na niepokornych liderów antyestablishmentu, podczas gdy sami ów establishment tworzą. Ale tym razem establishment nie jest francuski, lecz światowy. Sarkozy zamierza bronić ojczyzny przed globalizacją (czy „mondializacją", jak mawiają Francuzi, znani z awersji do angielszczyzny). Ba, on chce wspaniałomyślnie roztoczyć parasol ochronny nad całą Europą. „Nie chodzi już o to, czy Europa ma być otwarta czy zamknięta, ale o to, czy ma być skutecznie chroniona" – konkluduje Peltier.

Hinduski miecz Damoklesa

Kilka tygodni temu Komisja Europejska wyprodukowała klip promocyjny, w tonacji filmu „Kill Bill" Quentina Tarantino, w którym pani o europejskich rysach stawia czoła trzem mistrzom sztuk walki: Chińczykowi, Hindusowi oraz Brazylijczykowi. Akcja rozgrywa się w ponurym budynku opuszczonego dworca kolejowego. W pewnym momencie kobieta wyprostowuje ramiona i klonuje się, tworząc 12 identycznych postaci okrążających agresorów. Panie zamieniają się w złote gwiazdki, tło staje się niebieskie, a w finale pojawia się szalenie finezyjne hasło: „Im jest nas więcej, tym większa nasza siła".

Filmik został rychło wycofany z oficjalnego obiegu – nie z powodu żenującego scenariusza, lecz dlatego, iż pojawiły się zarzuty o promowanie rasistowskich treści. Jednak najważniejszy przekaz tego nieszczęsnego klipu jest całkiem inny: autorzy przedstawili Europę jako osamotnioną, bezbronną niewiastę, której grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Jakże odmienny to obraz od tego, który wbijali nam do głów europejscy mandaryni co najmniej od czasu wprowadzenia w życie traktatu lizbońskiego. Wówczas Unia Europejska była w ofensywie, miała wielkie ambicje geopolityczne, szykowała się do rozwiązania konfliktu izraelsko-palestyńskiego, była o krok od rozbrojenia Iranu i Korei Północnej, chciała szerzyć demokrację od Hawany po Kabul (z wyłączeniem, rzecz jasna, Moskwy). Teraz przeszła do głębokiej defensywy. Jak usprawiedliwiali się niegdyś nieudolni generałowie: „Wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje".

W światowej polityce znaczenie Unii jest bodaj jeszcze mniejsze niż parę lat temu, gdy jej wysokim przedstawicielem był Javier Solana. Dzisiaj Unia może co najwyżej po raz 137. skrytykować izraelski rząd za rozbudowę osiedli na Zachodnim Brzegu czy sfinansować elektrownię słoneczną w Tanzanii.

Co gorsza, podczas gdy z amerykańskiej gospodarki napływają optymistyczne wieści, Unia stacza się w recesję. Nie tak miała wyglądać rywalizacja o prymat w świecie. „Europa słabnie w oczach. Mamy coraz mniejszy udział w handlu i w globalnym PKB. Także dlatego, że jest nas coraz mniej" – powiedział w wywiadzie dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung" premier Węgier Viktor Orbán. Notabene jeden z niewielu europejskich polityków, którzy rozumieją, że przyszłość kontynentu w większej mierze zależy od liczby rodzących się dzieci niż od liczby dyrektyw spłodzonych przez Brukselę.

Skoro zatem Europie zagraża lewitujący i wymachujący monstrualnym mieczem Hindus, dlaczego nie miałby jej zagrażać algierski sprzedawca kebabów czy polski kafelkarz? Dla francuskiego czy holenderskiego wyborcy nie ma przecież większego znaczenia, czy Polska jest w Unii czy nie, czy Bułgarzy powinni mieć takie same prawa jak inni, czy Słowacy mogą być równie profesjonalni w swoim fachu jak mieszkańcy Prowansji. Najbardziej atrakcyjnym pomysłem na walkę z kryzysem okazuje się wznoszenie murów – rzeczywistych i mentalnych – między Europą a resztą świata, ale także wewnątrz Unii: między „starymi" i „nowymi" członkami, między ascetyczną i rozsądną Północą a rozpasanym, nieodpowiedzialnym Południem.

Jeszcze nowszy traktat

Po ostatnim szczycie w Brukseli internetowe fora podbiło zdjęcie Jeana-Claude'a Junckera, premiera Luksemburga, który dusi obiema rękami Luisa de Guindosa, ministra finansów Hiszpanii. Dla żartu, oczywiście, chociaż mina de Guindosa sugeruje, iż nie był do końca pewien zamiarów swojego kolegi.

Komentarze pod zdjęciem były jednoznaczne: Juncker, wielki zwolennik fiskalnego zamordyzmu, demonstruje, co nowe regulacje przyniosą Hiszpanom i innym ofiarom zaciskania pasa (czy raczej – w tym wypadku – szyi). Pakt miał dyscyplinować budżetowych grzeszników, ale wyraźnie widać, że służy głównie stygmatyzowaniu opornych i niedowiarków. Jeśli traktat lizboński był „Starym Testamentem" Unii Europejskiej, to pakt fiskalny zasługuje co najmniej na miano „Nowego Testamentu". Ci, którzy nie będą przestrzegać przykazań Berlina, zostaną przykładnie ukarani. Ci, którzy pozwolą sobie na krytykę unijnej ewangelii, zostaną odsądzeni od czci i wiary – Francois Hollande wie coś na ten temat.

Proszę jednak nie dać się zmylić pozorom i paralelom – to nie koniec wylewania fundamentów pod nowy, europejski gmach i redagowania następnych dekalogów. Jak uśmierzyć ból Europejczyków tęskniących za dawnymi aspiracjami? Jak ukoić ich lękliwe dusze? Tak, zgadliście! Nowy traktat! Nowy traktat to jest to, na co wszyscy mieszkańcy kontynentu niecierpliwie czekają i o co modlą się każdego poranka.

„Unię czeka całościowa reforma strukturalna" – mówiła na początku lutego kanclerz Angela Merkel. „Żałuję, że nie udało się do tej pory stworzyć europejskiej konstytucji z prawdziwego zdarzenia" – wyznał w rozmowie z dziennikarzami „Die Welt" minister spraw zagranicznych Niemiec Guido Westerwelle.

Jego zdaniem „należy otworzyć kolejny rozdział europejskiej integracji", albowiem obowiązujący dziś traktat lizboński „ma wiele wad" (sic!). „Mechanizmy podejmowania decyzji są zbyt skomplikowane, brakuje przejrzystości. Europa potrzebuje wspólnej konstytucji, o której obywatele zdecydowaliby w referendum".

W wizji Westerwellego także fotel prezydenta Unii byłby obsadzany w drodze wyborów powszechnych. Zaś Parlament Europejski stałby się dwuczłonowy – drugą izbę stanowiliby przywódcy państw należących do UE.

Projekt równie ambitny – a nawet bardziej konkretny – przedstawiła Viviane Reding. Wiceszefowa Komisji Europejskiej proponuje, tak jak w przypadku dawnego traktatu konstytucyjnego, zwołanie konwentu, który opracowałby tekst nowej Magna Charta. Na jego czele mógłby stanąć Valéry Giscard d'Estaing (to moja propozycja, nie Reding). Traktat miałby być gotowy w 2016, a zacząłby obowiązywać w 2020 roku. Wystarczyłaby ratyfikacja przez dwie trzecie państw członkowskich.

Element rozluźniający

Komentując ten plan lord Owen, były minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii, zauważa, iż byłby to jeszcze jeden element rozluźniający więzy w Unii. „Nie ma on nic wspólnego z głębszą integracją UE. Zakłada raczej, iż część krajów nie będzie chciała zaaprobować nowej konstytucji" – napisał lord Owen w artykule opublikowanym przez tygodnik „Spectator".

W podobny sposób został skonstruowany pakt fiskalny. Podpisało go 25 przywódców, a więc już na starcie unijna jedność została nadwerężona. Aby jednak pakt wszedł w życie, wystarczy ostateczna ratyfikacja przez 12 państw. Aczkolwiek, jeśli nie będzie wśród nich tych najważniejszych i tak straci on rację bytu.

Niewykluczone, że umowę odrzucą w referendum Irlandczycy. Jeśli Hollande wygra wybory we Francji, to może zorganizować ogólnonarodowe głosowanie u siebie, choć oznaczałoby to dyplomatyczną wojnę nuklearną z Berlinem. Mało tego, kłopoty z ratyfikacją może mieć sama Angela Merkel: kilka dni temu niemiecki Trybunał Konstytucyjny uznał, iż do ratyfikacji konieczna jest większość dwóch trzecich posłów do Bundestagu. Na razie rząd CDU/CSU – FDP taką większością nie dysponuje.

Być może zatem pomysły Merkel, Westerwellego i Reding to po prostu rodzaj awaryjnego wentyla: gdyby paktu fiskalnego nie udało się przeforsować, szybko przystąpimy do „całościowej reformy strukturalnej Unii".

Nie zmienia to faktu, iż każdy kolejny „przełomowy" dokument, zmieniający ramy prawne funkcjonowania Unii, prowadzi raczej do jej dezintegracji niż zacieśnienia. Jak trafnie podkreśla lord Owen, w przyszłości nie powstanie „Unia dwóch prędkości", lecz prawdopodobnie dwie Unie, współpracujące ze sobą w jednym obszarze geograficznym.

Ta pierwsza zachowa wspólną walutę, wprowadzi zapewne podatek od transakcji finansowych, być może także uchwali „Buy European Act", jak życzyłby sobie Sarkozy. Ta druga będzie zdecydowanie luźniejsza, bez konstytucji, bez drakońskich regulacji dotyczących deficytu budżetowego i zadłużenia, bez Komisji Europejskiej i europarlamentu.

Nasze interesy, wasze interesy

Unia w obecnym kształcie staje się powoli ciałem zbytecznym. Najpierw organizuje huczną ceremonię podpisania paktu fiskalnego, by po niespełna dwóch tygodniach odstąpić od ukarania Hiszpanii za nadmierny deficyt (jednocześnie karząc za to samo Węgrów, którzy, jak wiadomo, wszystko robią nie tak jak trzeba). Sarkozy'emu Unia także nie jest do niczego potrzebna – prezydent narzucił Francuzom wspomniany podatek od transakcji finansowych, nie oglądając się na resztę towarzystwa. Ogłosił także, iż jeśli Unia nie zrewiduje układu z Schengen, to on zrewiduje go własnoręcznie. „Zamknąłem granice. I co mi zrobicie?" – mógłby wówczas powiedzieć swoim partnerom z UE, niczym słynny szatniarz z „Misia" Barei.

Ofensywa Sarkozy'ego to po części próba odklejenia łatki uległego pomagiera Angeli Merkel i powrotu do roli głównego rozgrywającego. Stąd radykalne postulaty, zwiastujące asertywną postawę Francji w Unii.

Chodzi jednak także o coraz bardziej rozbieżne interesy najważniejszych krajów członkowskich UE. Francuzi drżą o przyszłość własnych biznesowych „czempionów". Są przerażeni światowym odwrotem od energii atomowej po katastrofie w Fukushimie, bo tracą cenne rynki zbytu dla swoich koncernów nuklearnych, do upadłego będą też walczyć o unijne subwencje dla rolnictwa. Brytyjczycy z kolei ze wszystkich sił starają się zachować dominującą pozycję w sektorze finansowym. Dla Niemców priorytetem jest podtrzymanie wysokiego eksportu i konkurencyjności swoich małych i średnich firm. Dla Polski – produkcja taniej energii z węgla kamiennego i zastopowanie antyłupkowego lobby w Europie. Bój o podział pieniędzy w unijnym budżecie na lata 2014 – 2020, który w tym roku osiągnie swoje apogeum, jeszcze zaogni te spory.

Unijnym liderom będzie coraz trudniej się porozumieć w najistotniejszych kwestiach. Sztywne zapisy w traktatach pogłębią nieufność między Niemcami a południem Europy. Podsycanie antyimigranckich nastrojów we Francji i w Holandii może znów zatruć stosunki między nową i starą Europą. A im bardziej skostniała Unia będzie odstawać od Ameryki, Chin czy Brazylii, tym większa będzie frustracja Europejczyków i tym głośniejsze będą żądania wznoszenia kolejnych murów.

Tekst z dodatku "Plus Minus"

Nicolas Sarkozy zagrał va banque i osiągnął to, co sobie skrupulatnie zaplanował: wreszcie wyprzedził w sondażach prezydenckich swojego rywala Francois Hollande'a. Teraz wystarczy płynąć na tej samej fali, używać tej samej retoryki, podgrzewać atmosferę kampanii – po to, by utrzymać przy sobie wściekłych i sponiewieranych przez kryzys wyborców. Tych, którzy mają już po dziurki w nosie drożyzny, wysokiego bezrobocia, a przede wszystkim niemogących znieść widoku „Arabusów, Czarnuchów i Rumunów" na ulicach Paryża, na przedmieściach Lille i na plażach Lazurowego Wybrzeża.

Pozostało 96% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1022
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1021
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1020
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1019
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1017