Nicolas Sarkozy zagrał va banque i osiągnął to, co sobie skrupulatnie zaplanował: wreszcie wyprzedził w sondażach prezydenckich swojego rywala Francois Hollande'a. Teraz wystarczy płynąć na tej samej fali, używać tej samej retoryki, podgrzewać atmosferę kampanii – po to, by utrzymać przy sobie wściekłych i sponiewieranych przez kryzys wyborców. Tych, którzy mają już po dziurki w nosie drożyzny, wysokiego bezrobocia, a przede wszystkim niemogących znieść widoku „Arabusów, Czarnuchów i Rumunów" na ulicach Paryża, na przedmieściach Lille i na plażach Lazurowego Wybrzeża.
Sarkozy zyskuje poparcie, bo mówi rodakom to, co leży im na sercu i co chcieliby w końcu usłyszeć od poważnego, godnego zaufania polityka, a nie tylko z ust ekstrawaganckiej i toksycznej Marine Le Pen. Bo przecież głosować na Le Pen to mimo wszystko wstyd, a wspieranie Sarkozy'ego jest wciąż „mainstreamowe" i nie grozi napiętnowaniem przez sąsiadów i kolegów z pracy. Prezydent zamierza o połowę obniżyć liczbę imigrantów przyjeżdżających do Francji? To wspaniale, wreszcie ktoś się za nich zabierze. Marine Le Pen mówi źle o cudzoziemcach? Jak tak można, jak na takie dictum zareaguje Europa, trzeba ją zatrzymać za wszelką cenę!
Wkurzone narody
Nicolas Sarkozy zagrał va banque. Opłaciło się. W zachodniej Europie populizm jest wciąż najlepszym wehikułem do wygrywania wyborów. Chcesz zostać prezydentem Francji? Mów to, czego zabrania ci mówić Unia Europejska. Mów to, co nie podoba się biurokratom z Brukseli. Mów, że jesteś Europejczykiem, ale obalaj mity o europejskich wartościach, solidarności, prawach człowieka, tolerancji. Albowiem blichtr unijnych szczytów to jedno, a los wyborcy mieszkającego w podparyskim blokowisku, przedzierającego się codziennie wieczorem przez szpaler marokańskich 18-letnich gangsterów – to zupełnie co innego.
Dlatego Sarkozy i Hollande ścigają się dziś na kuriozalne propozycje, które częstokroć przeczą zdrowemu rozsądkowi, ale za to wprawiają w lepsze samopoczucie sfrustrowanych Francuzów.