– Bez wątpienia obserwujemy zaogniającą się wojnę, która może się toczyć bardzo długo, ponieważ w walki zaangażowani są nie tylko Syryjczycy, ale również wiele państw trzecich – mówi w rozmowie z „Rz" dr Mordechaj Kedar, izraelski ekspert ds. Syrii z Centrum Studiów Strategicznych Begina-Sadata w Tel Awiwie. – Reżim Asada może nadal liczyć na poparcie swego najbliższego sojusznika, czyli Iranu, a także Rosji oraz Chin. Z kolei Saudyjczycy i inne kraje Zatoki Perskiej coraz bardziej stanowczo wspierają powstańców, przekazując im broń i duże pieniądze. Zamiast pokojowego rozwiązania konfliktu będziemy więc świadkami eskalacji działań wojennych – dodaje.
W składane przez reżim Baszara Asada obietnice zrealizowania oenzetowskiego planu pokojowego nie wierzą również Turcy, Saudowie, Katarczycy, Kuwejtczycy i ich sojusznicy, którzy są zwolennikami zmiany władzy w Damaszku. Podczas konferencji w Stambule „Przyjaciele Syrii" zobowiązali się przekazać rebeliantom 100 milionów dolarów, aby mogli wypłacać swoim ludziom żołd.
Eksperci nie mają też wątpliwości, że z państw regionu do Syrii płynie zarówno broń i sprzęt, jak i zagraniczni bojownicy. – W walkach oprócz syryjskich powstańców biorą również udział salafici i wahabici. A przecież Syryjczykom wahabizm jest obcy – mówi
„Rz" arabista George Yacoub, który również uważa, że w Syrii toczy się nie tylko wojna domowa, ale też wojna regionalna. – Wystarczy spojrzeć nawet na nazwy niektórych walczących z reżimem brygad, które noszą imiona historycznych postaci, niebudzących wśród Syryjczyków najlepszych skojarzeń. Ich ostatecznym celem jest przemiana Syrii w państwo islamskie sprzymierzone z Arabią Saudyjską – dodaje. Podkreśla jednak, że początkowo członkami rebelii przeciwko dyktatorowi byli rzeczywiście Syryjczycy, mający już dość rządów reżimu Asada.
Zaostrzający się konflikt może doprowadzić do rozpadu Syrii