Przed niedzielnymi wyborami lewicowe ugrupowania w Grecji licytują się, które jest bardziej przeciwne polityce zaciskania pasa. Słychać nawet wezwania do przemocy wobec zwolenników reform.
W Internecie krąży nagranie, na którym lewicowy działacz Ifikratis Amyras wzywa do rozpoczęcia „wojny partyzanckiej przeciwko okupantom zmuszającym kraj do bolesnych wyrzeczeń". – Używajcie koktajli Mołotowa, noży i pałek – zachęca Greków.
Chociaż ekstremistyczne hasła zagwarantowały mu szybką popularność, może nie zdobyć miejsca w parlamencie. Amyras, który był kojarzony z koalicją radykalnej lewicy Syriza, przyznał wczoraj, że nie ma z nią nic wspólnego. Ugrupowanie odrzuciło jego wniosek o umieszczenie go na liście wyborczej.
Syriza, która sama nie stroni od radykalnych haseł, bardzo uważa, aby nie popełnić błędu i nie stracić szans na zwycięstwo. Ugrupowanie, które domaga się całkowitego odwrotu od polityki oszczędności, odniosło niespodziewany sukces w poprzednim głosowaniu 6 maja, zajmując drugie miejsce. Teraz w powtórzonych wyborach 17 czerwca liczy na zwycięstwo, mamiąc populistycznymi hasłami Greków, którzy mają dość bolesnych reform, ale chcieliby pozostać w strefie euro. Przywódca Syrizy Aleksis Cypris przekonuje, że to nie zaprzestanie reform, ale ich kontynuacja spowoduje wyjście Grecji z unii walutowej, bo kraj będzie się dalej pogrążał w kryzysie. Sympatię dla lewicowych radykałów może dodatkowo zwiększyć ostatni incydent podczas programu telewizyjnego, kiedy rzecznik neonazistowskiej partii uderzył w twarz działaczkę Syrizy.
– Tak jak w poprzednich wyborach, tak i w tych żadne ugrupowanie nie zdobędzie większości potrzebnej do samodzielnego rządzenia. Ale jeśli wygra Syriza, to będzie miała dodatkowy problem. Jest w niej sporo działaczy nastawionych głównie na protesty i narzekanie, a nie na szukanie kompromisów, które będą potrzebne do stworzenia rządu – mówi „Rz" dr Dionyssis Dimitrakopoulos, grecki politolog z Birbeck University of London.