Sukces Władimira Putina jest niewątpliwy. Choć jego kraj ma gospodarkę przynajmniej ośmiokrotnie mniejszą od amerykańskiej, to właśnie jego stanowisko w sprawie Syrii poparło kilku kluczowych przywódców państw G20. W kapiących złotem wnętrzach Pałacu Konstantynowskiego, rezydencji carów nad brzegiem Zatoki Fińskiej, rosyjski przywódca triumfował. I sięgał po coraz bardziej brutalny język pod adresem Amerykanów.
– Sądziłem, że to są przyzwoici ludzie. Ale on kłamał i wiedział, że kłamał. To smutne – mówił Putin tuż przed otwarciem szczytu o Johnie Kerrym. Poszło o przesłuchanie w Kongresie sekretarza stanu, w którym przekonywał, że radykalni islamiści stanowią w szeregach syryjskiej opozycji nie więcej niż 15–20 procent bojowników, a ich liczba maleje.
Z samym Obamą Putin formalnego spotkania nie zaplanował: przed kolacją w czwartek, na której miała być dyskutowana sprawa Syrii, obaj przywódcy tylko podali sobie rękę.
Najważniejsze, ale też najmniej zaskakujące było zdobycie przez Rosjan poparcia Chin.
– Interwencja w Syrii doprowadzi do gwałtownej zwyżki cen ropy, globalnego kryzysu – tłumaczył chiński wiceminister finansów Zhu Guangyao.
Poparcia Obamy odmówiły jednak również obie panie prezydent Argentyny i Brazylii Christine Kirchner i Dilma Rousseff. Ta ostatnia, podobnie jak większość Latynosów, nie tylko jest nieufna wobec interwencji USA za granicą, ale rozsierdziło ją także ujawnienie w miniony weekend przez Edwarda Snowdena, że Waszyngton podsłuchuje jej rozmowy z najbliższymi współpracownikami.
Przeciwnikiem interwencji okazał się także prezydent RPA Jacob Zuma.
– Republika Południowej Afryki nie uważa, aby bombardowanie i tak już cierpiących ludzi było dobrym rozwiązaniem – oświadczył.