Równo o 17.14 uczestnicy protestu podadzą sobie rękę. To pamiątka po wkroczeniu wojsk Filipa V do Barcelony 11 września 1714 roku, co zakończyło trwające 13 miesięcy oblężenie miasta.
– Chcemy, aby ta demonstracja okazała się tym samym, co marsz na Waszyngton Martina Luthera Kinga uczynił dla czarnych Amerykanów 50 lat temu: doprowadziła do odzyskania przez nas pełnej wolności – zapowiedział premier prowincji Artur Mas.
Mas, który wywodzi się z konserwatywnej, umiarkowanej partii Konwergencja i Unia, i tak jest jeszcze wstrzemięźliwy. Jego współkoalicjanci z ugrupowania Katalońska Republikańska Lewica (ARC) wolą porównywać manifestację z żywym łańcuchem, który połączył w 1989 roku mieszkańców Litwy, Łotwy i Estonii i doprowadził w ciągu kilku miesięcy do oderwania się trzech krajów od Związku Radzieckiego.
Do udziału w organizacji protestu zostali zresztą zaproszeni działacze z krajów bałtyckich. Przedsięwzięcie jest bowiem rzeczywiście trudne: łańcuch będzie przebiegał wzdłuż rzymskiej drogi Via Augusta od granicy ze wspólnotą Walencji do granicy z Francją. To trasa, która często wiedzie przez bezludne regiony.
Aby dowieźć manifestantów, organizatorzy musieli więc wynająć tysiąc autobusów. Operację uwieczni 800 fotografów. Już w ubiegłym roku Barceloną wstrząsnęły przeszło milionowe manifestacje zwolenników niepodległości Katalonii. Wówczas Mas obiecał, że w 2014 roku, w 300. rocznicę podboju Filipa V, zostanie zorganizowane referendum w sprawie niepodległości.