Co to oznacza w praktyce? Przyjrzyjmy się liczbom. Pod koniec poprzedniej kadencji w 2009 r. pensja bułgarskiego eurodeputowanego wynosiła miesięcznie 863 euro, a najlepiej uposażonego europosła włoskiego – 11 tys. 876 euro. Polski eurodeputowany dostawał wtedy 2420 euro. W kolejnej kadencji pensje uległy wyrównaniu do poziomu 38,5 proc. wynagrodzenia sędziego unijnego Trybunału Sprawiedliwości. W 2011 r., który w analizie służy do porównań, dawało to blisko 8 tys. euro. Dla trzech grup narodowych – Włochów, Austriaków i Irlandczyków – oznaczało to degradację finansową. Dla pozostałych – awans, przy czym oczywiście dla biedniejszego wschodniego regionu Europy wzbogacenie było wielokrotne.
Naukowcy przeanalizowali następnie aktywność poszczególnych grup narodowych. I okazało się, że ci, którzy zarabiają więcej niż w poprzedniej kadencji, są teraz mniej aktywni, a ci, którzy zarabiają mniej – bardziej. Różnice nie są znaczące, ale widać tendencję. Wynik wydaje się przeczyć intuicji: pozbawieni części pieniędzy powinni się przecież czuć zniechęceni do pracy, a ci dodatkowo obdarowani – wykazywać wzmożony wysiłek. Ale okazuje się, że wszystko to można wyjaśnić strukturą wynagrodzenia posła.
Otóż wspomniana pensja ma charakter stały, nie zależy więc od aktywności eurodeputowanego. Oprócz tego dostaje on jeszcze tzw. diety. Czyli za każdy dzień poświadczonej obecności w Brukseli lub Strasburgu odbiera w kasie Parlamentu Europejskiego około 300 euro. I tak w 2009 r. tylko za pobyt na sesjach plenarnych (te analizują amerykańscy ekonomiści) eurodeputowany inkasował ok. 18 tys. euro. Polski europoseł za samą obecność na sesjach plenarnych (nie licząc kolejnych wielu dni związanych z udziałem w posiedzeniach komisji czy grup politycznych) mógł więc dodatkowo zarobić 38 proc. swojej pensji podstawowej. Po reformie – już tylko 18 proc.
Z tych diet powinien pokryć koszty swojego życia w Brukseli i Strasburgu, a więc wynajem mieszkania lub hotelu i wyżywienie. Za transport ma płacone osobno.
Wziąć dietę i zniknąć
Co bardziej zaradni eurodeputowani wykorzystują system tak, żeby dostać dietę, ale nie tracić czasu na sesji. Widać to w zestawieniu sporządzonym przez VoteWatch Europe, organizację analizującą głosowania w Parlamencie Europejskim. Można podpisać listę obecności, a potem nie pojawić się na głosowaniu i np. wrócić do kraju, żeby wystąpić w studiu telewizyjnym. W pierwszej dziesiątce europosłów, którzy podpisali listę obecności w danym dniu, a nie wzięli udziału w głosowaniu, jest dwóch Polaków, obaj reprezentują ugrupowanie Solidarna Polska: Zbigniew Ziobro i Jacek Kurski. Dla statystycznej ścisłości trzeba zaznaczyć, że na czele zestawienia są Jerzy Buzek (Platforma Obywatelska) i niemiecki socjaldemokrata Martin Schulz, ale oni zwyczajowo – jako przewodniczący Parlamentu Europejskiego – w czasie trwania swojej kadencji nie biorą udziału w głosowaniach. Ziobro i Kurski takiego wytłumaczenia nie mają.
VoteWatch od lat bada wyniki głosowań w Parlamencie Europejskim. W najnowszej analizie sprawdził, którzy europosłowie głosują na tak, a którzy na nie. Otóż najczęściej na tak głosują posłowie z Europy Południowej i Wschodniej: Bułgarzy, Włosi, Litwini i Rumuni. Z kolei na nie są najczęściej eurodeputowani z Europy Północno-Zachodniej, czyli przede wszystkim z Wielkiej Brytanii i Holandii. To oni częściej zasilają szeregi ugrupowań eurosceptycznych.