Rzadko kiedy sojusz NATO prezentował się tak bojowo, jak na szczycie w walijskim Newport. Na parkingu przed hotelem, w którym toczyły się obrady, ustawiono parę czołgów, a hotelowy trawnik ozdobiła makieta nowoczesnego myśliwca F-35 w skali 1:1. Te militarne dekoracje miały podkreślić wojskowe tradycje Brytyjczyków jako gospodarzy spotkania i zademonstrować światu, że NATO powraca do swej pierwotnej roli sojuszu obronnego.
Spełniło to swoje zadanie o tyle, że część uczestników szczytu niejako automatycznie powróciła do dawnej, zimnowojennej retoryki. Znów usłyszeliśmy napuszone frazy o odstraszaniu i powstrzymywaniu. Cóż, można to zrozumieć w sytuacji, w której na wschodzie Europy dawny i zarazem nowy przeciwnik NATO, Rosja, uprawia politykę rozszerzania strefy wpływów, opartą na swej potędze militarnej i zmienia przy użyciu siły granice na naszym kontynencie.
Sojusz zareagował na nią decyzją o zwiększeniu i dozbrojeniu Sił Odpowiedzi NATO (NRF) i powołaniem kilkutysięcznej szpicy. Głównie po to, aby uspokoić swych wschodnioeuropejskich członków. Tak zwana "doktryna Putina", czyli samozwańcze prawo Rosji do interwencji w obronie rzekomo zagrożonej rosyjskojęzycznej mniejszości narodowej, przeraziła Estonię i Łotwę. W obu tych krajach żyje wielu Rosjan, a jak ich "obrona" wygląda w praktyce, Rosja pokazała już na Ukrainie, anektując Krym.
Cały szkopuł jednak w tym, że Siły Odpowiedzi NATO nie są rozwiązaniem problemów bezpieczeństwa międzynarodowego na wschodzie Europy. W najlepszym razie mogą stawić czoło "zielonym ludzikom", czyli nieregularnym oddziałom bez oznak przynależności państwowej infiltrującym jakiś teren zamieszkały przez rosyjskojęzyczną mniejszość narodową. Sztabowcy z NATO wiedzą, że ani Estonii ani Łotwy nie da się obronić w wojnie konwencjonalnej. Innymi słowy: sojusz NATO pilnie potrzebuje nowej, całościowej doktryny militarnej.