Szef rządu bronił we wtorek dorobku swojego rządu.
– Uratowaliśmy kraj, który stał nad przepaścią, zatamowaliśmy krwotok bezrobocia. Zapłaciliśmy wielką cenę za utrzymanie elementarnych zasad, w tym tej, że wydawać można tyle, ile się zarobi – przekonywał Kortezy Rajoy.
Nie bez racji. Gdy lider Partii Ludowej (PP) obejmował władzę w grudniu 2011 r., wydawało się, że Hiszpania pójdzie w ślady Portugalii, Grecji i Irlandii i będzie musiała prosić Brukselę o ratunek przed bankructwem. Albo w ogóle zbankrutuje, bo skala jej gospodarki jest tak duża, że w razie paniki na rynek nawet Niemcy nie będą miały wystarczających funduszy, aby ją uratować.
Dziś obraz jest zupełnie inny. Komisja Europejska przewiduje, że w tym roku dochód narodowy kraju wzrośnie o zdrowe 2,3 proc. Z deficytem budżetowym odpowiadającym 4,5 proc. PKB kraj wraca do równowagi finansów publicznych. Nawet wskaźnik bezrobocia, który jeszcze dwa lata temu wynosił 26,1 proc., w tym roku ma spaść do 22,5 proc.
A jednak Hiszpanie osiągnięć Rajoya nie doceniają. W 2011 roku PP zdobyła w parlamencie absolutną większość. Powtórzyć tego sukcesu w listopadowych wyborach nie ma szans. Ostatni sondaż przeprowadzony dla „El Pais" daje partii Rajoya zaledwie 20,1 proc. Wielkimi zwycięzcami są natomiast populiści. Ci z lewej, Podemos (Możemy), mogą liczyć aż na 27,7 proc. głosów. Ci z prawej, których ugrupowanie przyjęło nazwę Ciudadanos (Obywatele), mają 12,2 proc. poparcia, ale bardzo szybko rośnie. Umiarkowanie lewicowa PSOE, która grała pierwsze skrzypce przez 40 lat demokracji, teraz ma zaledwie 18,3 proc.