W czwartek w Warszawie po raz pierwszy spotkali się ministrowie spraw zagranicznych tych trzech krajów.
– Przyjechaliśmy do Polski równo na miesiąc przed szczytem NATO, aby uzgodnić nasze stanowisko. Od 2008 r. przy wschodniej flance sojuszu narasta zagrożenie dla stabilności regionu: Gruzja, Krym, Donbas. Rosja nie ma prawa zagrodzić żadnemu państwu drogi do wolnego świata – mówi „Rz" szef rumuńskiej dyplomacji Lazar Comanescu.
Na flance wschodniej nie ma krajów, które są bardziej proamerykańskie: w Turcji działa radar tarczy antyrakietowej, w Rumunii pierwsza jej wyrzutnia, a w Polsce powstaje druga. Polska, Rumunia i Turcja to także państwa, które wbrew powszechnej tendencji poważnie traktują wydatki na obronę. Podczas gdy Viktor Orbán leci do Moskwy, aby podtrzymać współpracę gospodarczą z Rosją, a na obronę przeznacza 0,85 proc. PKB, Rumuni proporcjonalnie odkładają na ten cel już prawie dwa razy więcej. – W tym roku będzie to 1,7 proc. PKB. A w ub.r. nasz parlament przyjął uchwałę, która zakłada, że przynajmniej przez kolejne 10 lat ten współczynnik wyniesie 2 proc. PKB – mówi minister Comanescu. Polska zgodnie z danymi NATO już teraz wydaje na obronę 2,1 proc. PKB (10,5 mld USD), Turcja 1,8 proc. (11 mld USD).
– Po szczycie sojuszu będziemy kontynuować współpracę. Chcemy wymieniać dane wywiadowcze, prowadzić wspólne ćwiczenia i integrować jednostki wojskowe, ale wszystko w ramach NATO, a nie odrębnego porozumienia – zaznacza szef rumuńskiej dyplomacji.
Ale taka współpraca będzie też musiała oznaczać większe zainteresowanie Polski południem Europy.