Pole bitwy jest już dobrze zarysowane. Hillary Clinton jest górą w stanach Zachodniego i Wschodniego Wybrzeża, ma właściwe pewne zwycięstwo w Kalifornii, Nowym Jorku czy Nowej Anglii. Tam do liberalnych wyborców wielkich, amerykańskich miast nie trafiają argumenty Donalda Trumpa wymierzone w imigrantów, wolny handel, globalizację.
Miliarder jest za to mocny w „głębokiej Ameryce", stanach Środkowego Zachodu, Teksasie, a także w innych stanach południa, jak Alabama czy Luizjana. To regiony zdominowane przez konserwatywny, religijny elektorat. A także przemysłowe miasta, gdzie globalizacja zrobiła prawdziwe spustoszenie.
Ale taki rozkład poparcia nie daje żadnemu z kandydatów upragnionych 270 głosów elektorskich i przepustki do Białego Domu. Zdaniem portalu RealClearPolitics.com Clinton może liczyć na 205 głosów elektorskich, a Trump – 165. Ale w 13 tzw. swing states, które łącznie reprezentują aż 168 głosów elektorskich, poparcie może przechylić się w tę lub inną stronę.
W tej rozgrywce szczególną rolę odgrywają ze względu na wagę demograficzną cztery stany: Floryda (29 głosów elektorskich), Ohio (18), Pensylwania (20) i Karolina Północna (15). Dla Clinton zwycięstwo w każdym z nich wystarczy, aby ostatecznie pokonać Trumpa.
– O tym zdecydują nawet z pozoru niewielkie czynniki – mówi Bruce Stokes, dyrektor w waszyngtońskim centrum badania opinii publicznej Pew.