Najpierw w jednym pomieszczeniu na 3. piętrze budynku unijnej Rady premier Theresa May przemówi do przywódców 27 państw UE. Potem wróci do siebie, a pozostali premierzy i prezydenci już w innym pokoju zasiądą do kolacji. Wysłuchają Michela Barniera, unijnego negocjatora ds. brexitu, i we własnym gronie będą się zastanawiali, co dalej. Taki jest plan wyznaczonego na środę wieczorem szczytu UE w sprawie artykułu 50, czyli po prostu w sprawie brexitu.
– Oczekiwaliśmy, że będziemy w innym miejscu – przyznaje nieoficjalnie wysoki rangą unijny dyplomata. Po ponad roku negocjacji zakładano, że w środę przywódcy dostaną projekt porozumienia o wyjściu Wielkiej Brytanii z UE i dołączoną do niego deklarację polityczną opisującą ogólnie kształt przyszłych relacji. W listopadzie miałby się wtedy odbyć dodatkowy szczyt ws. brexitu, gdzie wszystko zostałoby sformalizowane. Potem tylko Parlament Europejski z jednej strony i brytyjski z drugiej dokonałyby ratyfikacji traktatu o wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii.
Strona brytyjska sygnalizowała, że październik to absolutnie ostateczny termin, żeby zdążyć z krajowymi procedurami do 29 marca 2019 r., czyli dnia brexitu. To dlatego termin środowy na osiągnięcie politycznego porozumienia wydawał się nieprzekraczalny. Ale jeśli będzie potrzeba, to negocjacje potrwają dłużej.
– Potrzebujemy więcej czasu, by znaleźć porozumienie i osiągnąć zdecydowany postęp – powiedział Michel Barnier, który we wtorek spotykał się z ministrami ds. europejskich państw UE. Podobnie sugerował Sebastian Kurz, kanclerz Austrii, która przewodzi obecnie rotacyjnie w Unii. – Szczyt w listopadzie, może w grudniu, a dlaczego nie 29 marca 2019 r.? – ironizował ambasador jednego z państw UE.
Tak naprawdę dla strony unijnej czynnik czasu nie odgrywa takiej roli, bo procedura ratyfikacji może nastąpić szybko. To Brytyjczykom zależy na czasie. Im bliżej będzie daty wyjścia z UE, tym bardziej będą czuli presję przyjęcia jakiegokolwiek porozumienia, byle tylko uniknąć groźby jego braku.