Najważniejsze dla Kremla było opanowanie sytuacji w Kaliningradzie. To właśnie tam w ostatnich dniach stycznia na rekordowym wiecu zebrało się 10 tys. osób. By stłumić zarzewie buntu, do zachodniej enklawy jeździły moskiewskie delegacje, sypały się dymisje w lokalnym aparacie władzy, a gubernator Georgij Boos negocjował z opozycją. Udało mu się obietnicami ustępstw skłonić ją do odwołania protestu. Co więcej, w ramach ugłaskiwania buntowników Boos przeprowadził w sobotę zapożyczony z praktyki Władimira Putina czterogodzinny telewizyjny „telemost”, podczas którego na żywo odpowiadał na pytania i skargi mieszkańców. Jednak mimo tej szeroko zakrojonej kontrofensywy około 5 tys. mieszkańców miasta wyszło na ulicę. Uczestnicy marszu skandowali „Boos – do dymisji!” i „Rząd – do dymisji! To my jesteśmy władzą, my – naród!”.

W Moskwie milicja zatrzymała około 70 osób. – Nas powinniście słuchać – krzyczała emerytka do milicjantów, którzy w sobotę próbowali rozpędzić nielegalną demonstrację na placu Puszkina w Moskwie. Spokojnie było w czasie innej demonstracji na Czystych Prudach, na którą zezwoliły władze. Jednak frekwencja była tam niewysoka – przyszło ok. 100 osób. Wśród nich obrońca praw człowieka i jeden z liderów opozycyjnej Solidarności Lew Ponomariow. – Domagamy się obrony praw socjalnych i żądamy dymisji mera Jurija Łużkowa – powiedział Ponomariow „Rz”. Demonstranci trzymali transparent „Putin do dymisji”.

Protesty, podczas których socjalne postulaty przeplatały się z politycznymi żądaniami dymisji władz, odbyły się wczoraj w kilkudziesięciu miastach Rosji. Władze starały się do nich nie dopuścić, np. w Archangielsku, zawczasu aresztując liderów opozycji w związku z podejrzeniem o kradzież telefonów komórkowych. W ramach ogólnorosyjskiej akcji „Dzień gniewu” na ulice wyszli m.in. mieszkańcy Władywostoku, Irkucka, Omska, Kazania i Petersburga. Politolog Michaił Winogradow przyznaje, że w Rosji narastają nastroje opozycyjne.

– Nie są one skoncentrowane, pojawiają się w różnych częściach kraju i omijają stolicę, która jest tradycyjnie mało aktywna. To nie są wielkie protesty, ale władze się niepokoją. Wolą dmuchać na zimne, bo nie chcą dopuścić do powtórki z Kaliningradu – mówi „Rz”. Tłumaczy, że katalizatorem protestów oprócz długofalowych skutków kryzysu gospodarczego mogą być ostatnie skandale w milicji czy niezadowolenie w związku z porażką podczas olimpiady w Vancouver.

Rosyjska opozycja nie ma skoordynowanego planu działań w skali kraju. – I o ile jest w stanie zmobilizować tych ludzi, którzy sami są aktywni, o tyle nie ma pomysłu, jak trafić do apolitycznej części społeczeństwa – podsumowuje Winogradow. A ta – sądząc po najświeższym sondażu Ośrodka im. Jurija Lewady – wciąż w Rosji przeważa. Tylko 19 proc. wyraża chęć większego zaangażowania w polityczne życie Rosji, a 77 proc. się od niego odcina, ponieważ „i tak nic to nie zmieni”. W to, że można wpłynąć na działania władzy, wierzy 14 proc. badanych.