Ogłoszone wczoraj oficjalne wyniki wtorkowych wyborów prezydenckich w Armenii nie powinny budzić wątpliwości. Premier Serż Sarkisjan, namaszczony przez odchodzącego prezydenta Roberta Koczariana, zdobył prawie 53 procent głosów i wygrał w pierwszej turze. Jego rywal Lewon Ter-Petrosjan, były prezydent, uzyskał zaledwie 21,5 procent poparcia. Czterystu międzynarodowych obserwatorów z OBWE i innych organizacji dopatrzyło się pewnych niedociągnięć, ale ostatecznie ocenili, że głosowanie przeprowadzono „zasadniczo w zgodzie z międzynarodowymi zobowiązaniami tego państwa”. Podobną opinię wydali obserwatorzy z Rosji.
Armeńska opozycja jest innego zdania. Jeszcze przed zakończeniem głosowania informowała o przypadkach poważnych naruszeń prawa: zarzucała władzom kupowanie głosów, bicie obserwatorów z opozycji oraz fałszerstwa.
Wczoraj po południu 20-tysięczny tłum zwolenników Lewona Ter-Petrosjana przemaszerował centralnymi ulicami Erewanu przed otoczoną przez milicję i wojsko siedzibę Centralnej Komisji Wyborczej. „Serż, odejdź!” – wykrzykiwali demonstranci, wojowniczo wznosząc w górę pięści i żądając rewolucji podobnej do tych, w wyniku których kilka lat temu zostały obalone reżimy na Ukrainie i w Gruzji. – Byłoby zbrodnią, gdybyśmy zostawili nasz kraj w rękach tego zbrodniczego reżimu – mówił współpracownik Ter-Petrosjana Nikol Paszinian.
Według mediów do sądów napływają skargi na zachowanie władz w czasie wyborów.
– Trudno mówić o demokratycznym przebiegu głosowania, gdy wiadomo o przypadkach pobicia, nawet z użyciem noży. Prokuratura wszczęła już kilka spraw karnych – mówi „Rz” Gajane Arakelian, szefowa miejscowej agencji prasowej Noyan Tapan. Uważa ona, że pozytywna ocena OBWE jest nieco pochopna. Ale – jak mówi – w Armenii scenariusz kolorowej rewolucji nie jest realny.