Nad ranem, kiedy na Strand Road w Rangunie cyklon wydawał się jeszcze przybierać na sile, młody mężczyzna, nie zważając na fruwające w powietrzu kawałki blachy i odłamki szkła, zgięty w pół biegł środkiem ulicy. Przystanął nad powalonym właśnie drzewem mangowym, zza pazuchy wyciągnął szmacianą torbę i, ryzykując głową, zbierał z asfaltu owoce mango.
– Nie mogłem pozwolić, by ktoś mnie uprzedził – tłumaczył potem zadowolony ze zdobyczy.
Tropikalny cyklon, najpotężniejszy od dziesięcioleci, uderzył w południową Birmę w piątek późną nocą. W Rangunie, największym mieście kraju, wichura zrywała dachy domów, wysadzała szyby w oknach, wyrywała z korzeniami kilkudziesięcioletnie drzewa. Padły słupy linii elektrycznych, których naprawa może zająć miesiące.
– Kilkadziesiąt godzin wcześniej radio ostrzegało o zbliżającym się śmiertelnym niebezpieczeństwie, wciąż przekładając porę nadejścia cyklonu. W końcu uznałem, że nic mi nie grozi
– mówi Myint, ranguński rikszarz. Następnego dnia swoją rikszę, jedyne narzędzie pracy, odnalazł zmiażdżoną w konarach powalonego drzewa. – Nie wiem, jak wykarmię żonę i piątkę dzieci – mówi.