Gruziński prezydent Micheil Saakaszwili i szef francuskiego MSZ Bernard Kouchner, którzy wczoraj odwiedzili zbombardowane w piątek miasto Gori, przeżyli chwile grozy. O 14.39 zza zniszczonych bloków dobiegł dźwięk silników samolotów. Wśród ochroniarzy, żołnierzy i policjantów wybuchła panika. Przewyższający prawie wszystkich wzrostem Saakaszwili, w cętkowanej kamizelce kuloodpornej założonej na białą koszulę, zaczął biec. Za nim jego ochrona. Ochroniarze dogonili prezydenta koło czarnego jeepa i przykryli go własnymi ciałami.
Żołnierze, policjanci i liczni dziennikarze szukali schronienia w zaułkach i domach. Pod nogami chrzęściły odłamki szkła, pozostałość po piątkowych bombardowaniach. Znalazłem się wśród przerażonych żołnierzy, którzy jednocześnie szukali schronienia i wznosili w powietrze lufy karabinów.
Zapanował chaos. Już wcześniej ochronie nie udawało się zapanować nad tłumem. Koło gruzińskiego prezydenta i francuskiego ministra tłoczyły się tiry, których ruchu nie zatrzymano, samochody osobowe i autobusy. Od Gori, 80-tysięcznego miasta znanego głównie z tego, że tu urodził się Józef Stalin, do granicy separatystycznej republiki Osetii Południowej jest zaledwie kilkanaście kilometrów.
Nie wiadomo, czy rosyjskie samoloty rzeczywiście szykowały się do ataku na głowę państwa i jego gościa. Żaden nie wyleciał znad pokrytych wyschniętą trawą wzgórz. Francuz, wyraźnie wstrząśnięty, oglądał zniszczenia, wypalone dziury w blokach.
Udało mi się na chwilę przerwać kordon ochrony. Zapytałem Kouchnera, jaka powinna być reakcja kierowanej obecnie przez Francję Unii na rosyjski atak na cywilów. – Powinna być ostra i taka, która doprowadzi do pokoju – odpowiedział. Kilkanaście minut później pojawił się Saakaszwili. Do niego też udało się przedrzeć. Na podobne pytanie odpowiedział: „No właśnie”, i się odwrócił. Kouchner przyleciał do Gruzji ze wstępnym, unijnym planem zawieszenia broni. Prezydent Gruzji go zaakceptował. Moskwa odrzuciła.