Niedawny sondaż, według którego prawie 70 procent Islandczyków chce, by ich kraj wstąpił do Unii, zaskoczył całą Europę. Jeszcze rok temu za członkostwem było zaledwie 48 procent Islandczyków. Jednak, gdy pojawił się kryzys, przeciwnicy UE nagle schowali się w cień.
– W historii Islandii zawsze tak było. Gdy pojawiały się problemy gospodarcze, Unii Europejskiej gwałtownie przybywało zwolenników. Gdy gospodarka kwitła, triumfy świętowali przeciwnicy – uspokaja Bjarni Benediktsson, szef parlamentarnej Komisji Spraw Zagranicznych. Jest posłem konserwatywnej Partii Niepodległości, która dotychczas konsekwentnie mówiła Unii „nie”. Ale teraz nawet on jest skłonny zmienić zdanie. – By ratować kraj, będziemy rozważać możliwość wejścia do Unii. Osobiście nie wykluczam takiej opcji. Mamy zobowiązanie wobec narodu, by również to rozwiązanie wziąć pod uwagę – deklaruje w rozmowie z „Rz”.
Ale Islandczykom chodzi głównie o euro. 72 procent już dziś zastąpiłoby rodzimą koronę europejską walutą. Jednak gdyby UE zaczęła regulować np. ich rolnictwo, przestałoby im się to podobać. – Ludzie chcą euro, bo chcą stabilizacji. Ale zapominają, że najpierw Unia przejęłaby kontrolę nad naszym rybołówstwem. Dyktowałaby politykę zagraniczną. Dla Islandii byłby to krok wstecz i wielu mieszkańców przyjęłoby to negatywnie. Nie biorą pod uwagę faktu, że euro zostałoby wprowadzone znacznie później – mówi Benediktsson.
[srodtytul] Wielkie wyczekiwanie [/srodtytul]
Z tego powodu o UE w ogóle nie myśli Norwegia. – Chcemy zachować suwerenność narodową i politykę monetarną. Poczucie tożsamości narodowej jest w Norwegii bardzo silne. I żaden kryzys tego nie zmieni – przekonuje „Rz” Sigbjorn Gjelsvik, szef organizacji „Nie dla UE”.