– Mówią, że Chávez jest dyktatorem, że to nadużycie. Pewnie, bo ich nic nie obchodzi lud, a mnie obchodzi. Mnie cierpienia ludu zabijają, bo ja kocham lud – oburzał się na opozycję w przemówieniu telewizyjnym transmitowanym z pałacu prezydenckiego Miraflores.
Dowodem miłości Cháveza do 130 tys. powodzian, którzy stracili dach nad głową (ponad 30 osób zginęło), ma być zaoferowanie 25 rodzinom gościny w pałacu prezydenckim. Wkrótce dołączy do nich kolejnych 80. – Można ustawić łóżka w największym gabinecie – radził Chávez. Sam zamierza przenieść się do namiotu podarowanego mu przez lidera Libii Muammara Kaddafiego, którego podziwia.
– Można go rozbić w ogrodach pałacu prezydenckiego – zaproponował.
Lewicowy przywódca Wenezueli sięga po nadzwyczajne uprawnienia czwarty raz w ciągu 11 lat prezydentury. W sumie rządził za pomocą dekretów trzy lata: w 1999 roku sześć miesięcy, w 2000 – rok, w 2007 – półtora roku. Tak przepchnął około stu ustaw. Teraz też prosi o półtora roku. Czas nagli, bo wygasa kadencja podporządkowanego mu Zgromadzenia Narodowego, wyłonionego w 2005 roku w wyborach zbojkotowanych przez opozycję. 5 stycznia zbiera się nowy parlament, w którym ponad 40 proc. miejsc zajmą deputowani opozycji.
Dlatego ustępujące Zgromadzenie pracuje pełną parą. Specjalne uprawnienia, nad którymi miało pochylić się wczoraj, zabezpieczą Cháveza przed „rzucaniem mu kłód pod nogi“ przez opozycję.