27-letni Henry Perales zwołał konferencję prasową, by pokazać, jak został potraktowany za pokojowy protest w obronie praw człowieka, który wraz z 45 innymi osobami miał przeprowadzić 2 grudnia w Palma Soriano (prowincja Santiago de Cuba, 800 km na wschód od Hawany).
Upłynęły już ponad dwa tygodnie, a na jego ogolonej głowie wciąż widać ślady pobicia. Przyniósł wielki klucz nasadowy do śrub. Identyczny jak ten, którym dostał po głowie tak mocno, że trzeba było założyć dziewięć szwów. Perales zidentyfikował człowieka, który walił go metalową rurą. Nie zamierza milczeć. – Oskarżę go, niech sprawiedliwości stanie się zadość – mówi.
Kilka dni wcześniej do wychodzącej w Miami gazety „El Nuevo Herald" dotarł filmik nakręcony telefonem komórkowym w Palma Soriano. Widać na nim ludzi brutalnie atakujących dysydentów wychodzących grupkami z domu. Kopią ich i okładają pięściami w drodze do zaparkowanego przy ulicy żółtego autobusu. Wszystkich przewieziono na komisariat, gdzie spędzili od kilku godzin do 12 dni w śmierdzących celach bez światła i bieżącej wody, w towarzystwie bandytów.
Berta Soler ze skupiającej żony i matki więźniów politycznych kubańskiej organizacji Kobiety w Bieli nie wierzy, by napastnik, który zmasakrował Peralesa, został pociągnięty do odpowiedzialności. – Reżim do tego nie dopuści – zapewnia w rozmowie z „Rz". Jej zdanie podziela działacz z Miami Francisco Javier Denis, który, zanim wyemigrował do USA, spędził 16 lat w więzieniach Kuby. – Mogą nie pozwolić mu złożyć skargi. A jeśli nawet, to nie dotrze ona do sądu – mówi.
Henry Perales pokazywał wielki klucz do śrub, którym parę razy dostał po głowie