Ostatni taki reżim

Mieszkańcy Korei Północnej już się domyślają, że nie żyją w raju

Publikacja: 15.04.2012 01:01

fot. AFP

fot. AFP

Foto: Uważam Rze

17 grudnia 2011 roku zmarł Kim Dzong Il.

Tekst z tygodnika Uważam Rze

Informację o śmierci 69-letniego Kim Dzong Ila większość 23-milionowego społeczeństwa poznała w tym samym momencie. Mieszkańcy wsi zostali spędzeni na place, na których stały megafony. Robotnicy w fabrykach i zakładach pracy usłyszeli zapowiedź, że radiowęzeł poda ważny komunikat. Taka sama informacja rozeszła się z przytwierdzonych do ścian w mieszkaniach głośników, które nadają program radiowy.

Głośniki można jedynie ściszyć, a nie wyłączyć, więc trudno było przegapić komunikat. Równo w południe spikerzy obwieścili tragiczną wiadomość. 69-letni Kim Dzong Il, sekretarz generalny Partii Robotniczej, przewodniczący Narodowej Komisji Obrony, głównodowodzący północnokoreańskiej armii i drogi przywódca, zmarł dwa dni wcześniej, 17 grudnia 2011 o godz. 8.30, z wyczerpania fizycznego i psychicznego podczas podróży pociągiem. Prezenterka telewizyjna Ri Czun Hi łkała. Razem z nią cały naród. Media państwowe donoszą, że już co najmniej pięć milionów osób oddało hołd zmarłemu, gromadząc się przed pomnikami i portretami ojca narodu Kim Ir Sena w Pjongjangu. – Ludzie będą rozpaczać, ale w duchu będą czuć ulgę, że dyktator odszedł. Martwią się jednak, co przyniesie przyszłość – mówi jeden z uchodźców z Korei Północnej redagowanemu przez dysydentów w Seulu portalowi Daily NK.

Komitety Ludowe, grupy od 20 do 40 rodzin przepojonych wiarą w system, które czuwają nad lokalnymi społecznościami, z uwagą obserwują, jakie reakcje wywołała śmierć przywódcy. – Przed ogłoszeniem śmierci Kim Dong Ila wzmocniono posterunki na granicach, obawiając się masowych ucieczek. A to oznacza, że atmosfera jest inna niż w 1994 r., kiedy zmarł Kim Ir Sen – mówi nam Jiyoung Song, koreańska ekspertka brytyjskiego Chatham House w Singapurze.

Fikcyjna samowystarczalność

W czasie rządów Kim Ir Sena ludzie wierzyli władzy. Długo byli przekonani, że żyją w jednym z najszczęśliwszych krajów na świecie. Reżim, wspierany przez ZSRR, skutecznie prowadził ideologiczną wojnę z imperialistycznym Zachodem. Korea Północna jako jedno z nielicznych państw zbliżyła się do komunistycznego ideału. Obywatel nie musiał się troszczyć o podstawowe potrzeby. Jedzenie, ubranie i mieszkanie zapewniało mu państwo. Wprowadzono niemal pełną reglamentację. Praktycznie przestano używać pieniędzy. Idealniej było tylko w Kambodży, gdzie reżim czerwonych Khmerów całkowicie zlikwidował pieniądze.

Dostawy żywności miał zapewniać System Dystrybucji Publicznej. Sklepy zamieniły się w punkty wydawania przydziałów na kartki. Kobiety raz na dwa tygodnie przychodziły z kartkami całej rodziny, aby pobrać dostępne produkty. Dzienna racja wynosiła od 600 do 900 gramów ryżu, kukurydzy lub innego zboża. Przysługiwał też niewielki przydział sosu sojowego, kapusty czy rzodkwi. Najmniej dostawali starcy, studenci i dzieci, najwięcej pracownicy kluczowych zakładów przemysłowych.

Jeśli potrzebne były telewizor lub radio, trzeba się było zapisać w kolejce u sekretarza partyjnego w zakładzie pracy. Od niego zależało, czy przydział otrzymało się szybciej, czy może w ogóle.

Wpajana Koreańczykom ideologia dżucze mówiła, że naród musi być samowystarczalny. Dlatego, gdy czegoś brakowało, przyjmowali to z godnością. Wierząc, że wyrzeczenia pomogą zachować suwerenność państwa. – Żarliwe przekonanie, że trzeba całe swoje siły poświęcić dla dobra kraju i ukochanego przywódcy, było w czasach Kim Ir Sena powszechne. Koreańczycy mieli poczucie, że powodzi im się lepiej niż np. przeraźliwie biednym Chińczykom – mówi nam Aidan Foster-Carter, ekspert ds. Korei z uniwersytetu w Leeds.

Ale tuż przed śmiercią ojca narodu w 1994 r. sytuacja zaczęła się szybko pogarszać. ZSRR i Chiny wprowadziły ceny rynkowe w handlu z Koreą i jej samowystarczalność nagle okazała się fikcją. Propaganda przekonywała Koreańczyków, że spożywanie trzech posiłków dziennie jest niezdrowe. Ideałem było jedzenie dwa razy na dobę. Coraz częściej zmniejszano racje żywnościowe. Ograniczenia tłumaczono koniecznością tworzenia rezerw strategicznych na wypadek wojny z szykującą się do ataku Ameryką. Reżim wmawiał obywatelom, że jest już ostatnim bastionem prawdziwego komunizmu, a imperialiści zrobią wszystko, aby go zniszczyć.

Dlatego trzeba być wiecznie gotowym do wojny. Ćwiczyć i paradować. Budować rakiety i broń atomową. Koreańczycy przyzwyczaili się do nieustannych próbnych alarmów przeciwlotniczych. A także do życia w ciemności po zapadnięciu zmroku z powodu nieustannych niedoborów prądu. Większość skromnych dochodów państwa zaczęła iść na utrzymanie ponadmilionowej armii. Ale rodzice z dumą posyłali dzieci do wojska, by broniły zdobyczy rewolucji.

Życie w piekle

Wiara narodu w państwo i jego przywódcę pierwszy raz zachwiała się w połowie lat 90. Gigantyczne powodzie spowodowały, że w 1995 r. zebrano o połowę mniejsze plony niż zwykle. System dystrybucji żywności całkowicie się załamał. Mieszkańcy wsi nie mieli własnych pól, na których mogliby cokolwiek uprawiać. Jakikolwiek handel był wciąż zakazany. W ciągu kilku lat z głodu umarło ponad milion ludzi. Klęska dotarła nawet do Pjongjangu, gdzie mieszkają prawie same elity.

– Kiedy jedna z moich córek miała urodziny, zmieliłam z tej okazji kilka kolb kukurydzy. Jubilatka dostała w prezencie całą miskę kukurydzianej brei. Inne dzieci po pół miski – wspomina w reportażu BBC mieszkanka stolicy.

– To było jak życie w piekle. Gdy mieliśmy trochę ryżu, rozgotowywaliśmy go na rzadką papkę. Dodawaliśmy korę i trawę, żeby nie czuć głodu – opowiada kanadyjskiej gazecie „The Star” 46-letni Ha Tae. Kiedy żona zachorowała, pojechał do Chin szukać lekarstwa. Zanim zdążył wrócić, już nie żyła. 12-letnią półżywą córkę znalazł na ulicy. Wkrótce zmarła z niedożywienia. On sam trafił do obozu za nielegalny wyjazd za granicę.

System wartości Koreańczyków się zawalił. Nawet wzorowy obywatel, który całe życie poświęcał państwu, pracując, uczestnicząc w paradach, zebraniach aktywu i ćwiczeniach wojskowych, nie mógł już być pewien, że przeżyje kolejny miesiąc. Wiele osób od tamtej pory dzieli życie na czas przed i po wyczerpującym marszu, jak nazywają klęskę głodu.

Władze obarczały winą amerykańskich imperialistów. Pierwszy raz musiały zaapelować jednak do świata o pomoc. Zdecydowały się też na eksperyment z gospodarką wolnorynkową. Zezwoliły na tworzenie targowisk jangmadang, na których można kupić produkty rolne, napoje domowej produkcji i wszelkie artykuły sprowadzane z Chin. Kiedy się okazało, że handel zaczyna błyskawicznie rozkwitać, prywaciarzom zaczęto przykręcać śrubę, by nie podważyli fundamentów systemu, w którym wszelki dochód kontroluje reżim.

Za miejsce na targu zaczęto pobierać opłatę równą 50 dolarom dziennie. Osobom handlującym poza koncesjonowanym targowiskiem konfiskowano towar. Ograniczono sprzedaż do podstawowych produktów. Wprowadzono nawet limit wieku dla kobiet, które mogą zajmować się handlem. Najpierw wystarczyło mieć 30 lat, potem 40, a teraz trzeba mieć 48.

System dystrybucji żywności, który załamał się w czasie klęski głodu, dziś obsługuje głównie członków reżimu. Na niewielki przydział mogą też liczyć mieszkańcy stolicy, którzy oprócz ryżu dostają raz w miesiącu kurczaka i pięć jajek. Reszta musi wyżyć za głodową pensję, choć wiadomo, że jest to niemożliwe.

Dziś przeciętny Koreańczyk zarabia od 2 do 3 tys. wonów. Tyle na targu kosztuje jedna wędzona makrela. Za kilo ryżu trzeba zapłacić 800 wonów. Za kurtkę 70 tys. Chociaż za nielegalny handel można trafić do obozu reedukacyjnego, czarny rynek kwitnie. Mężczyźni szukają ziół leczniczych, które da się sprzedać w Chinach i ryzykując, że trafią do obozu, próbują przemytu.

Budujemy dom

Tymczasem reżim opływa w luksusy. W połowie roku 2011 południowokoreańska agencja celna ujawniła, że rząd wydał 10 mln dol. na zakup markowych papierosów, alkoholi, zegarków i innych ekskluzywnych towarów dla członków reżimu. Próbowano nawet sprowadzać mercedesy i jachty, ale ich dostawę wstrzymano z powodu embarga. Kim Dzong Il lubił obdarowywać generałów drogimi prezentami, kupując w ten sposób ich lojalność.

Chociaż zwykli Koreańczycy o tym nie wiedzą, nie da się przed nimi ukryć rozkładu systemu. Kolejny wielki kryzys zaufania do państwa przeżyli podczas denominacji waluty pod koniec 2009 r. Dano im zaledwie tydzień na wymianę pieniędzy. Na osobę można było wymienić 100 tys. wonów (zaledwie 40 dol. po kursie czarnorynkowym).

– Władze zauważyły, że kraj jest na krawędzi buntu i zwiększyły ten limit kilkakrotnie, ale i tak ograbiono mieszkańców z dorobku całego życia – mówi Aidan Foster-Carter.

Kilka miesięcy później przyznano, że denominacja była nieudana i mogła wywołać społeczne napięcia. Żeby uspokoić nastroje, skazano na śmierć wysokiego rangą urzędnika. A mieszkańców wezwano do „zdwojenia wysiłków, aby przezwyciężyć trudności”.

Machina propagandowa nieustannie przekonuje społeczeństwo, że komunizm jest i tak lepszy od kapitalizmu. Telewizja, która nadaje pięć godzin programu dziennie, pokazuje bezdomnych na ulicach Nowego Jorku czy Londynu. Lektor mówi, że rodziców na Zachodzie nie stać na posyłanie dzieci do szkoły. Mieszkanie trzeba sobie kupić samemu. „Ale kogo na to stać, skoro w Korei Południowej kosztuje 200 tys. dol. Tak wygląda świat, w którym rządzi pieniądz” – mówi złowieszczo lektor.

Za to północnokoreańskie władze troszczą się o obywateli. W 100. rocznicę urodzin Kim Ir Sena, która przypada w kwietniu 2012 r., postanowiły zbudować 100 tys. nowych domów w Pjongjangu. Projekt jest priorytetowy. Dlatego nad jego realizacją czuwał sam przejmujący właśnie rządy najmłodszy syn zmarłego przywódcy Kim Dzong Un. Budowano w takim tempie, że masowo dochodziło do wypadków. – Mimo to udało się może postawić jedną dziesiątą domów. A ludzie boją się w nich mieszkać, bo w każdej chwili mogą się zawalić – mówił kilka miesięcy temu były brytyjski ambasador w Pjongjangu Peter Hughes.

W Korei Północnej widać pierwsze przejawy buntu. Na jednym z przemyconych za granicę nagrań opublikowanych na stronie „Daily Telegraph” widać kobietę, która robi awanturę milicjantowi, bo chciał od niej łapówkę w zamian za miejsce w ciężarówce dowożącej robotników do pracy. Nieliczne osoby odwiedzające Koreę mówią, że na murach pojawiają się hasła wzywające do reform.

– Ludzie są coraz lepiej poinformowani. Z Chin do Korei Północnej przemycane są radia, a nawet telefony komórkowe. A także filmy wideo, na których widać, jak wygląda życie gdzie indziej – mówi Jiyoung Song.

Najwięcej emocji wywołują filmy z Korei Południowej, którą komunistyczna propaganda przedstawiała jako siedlisko zła i zepsucia. Coraz więcej osób zaczyna rozumieć, że oglądają świat, który istnieje naprawdę.

– Niezależnie od tego, jak często ludzie z Ministerstwa Bezpieczeństwa powtarzaliby, „nie oglądajcie”, ludzie nie słuchają – mówi 50-letnia Kim Seon Hee cytowana przez „Daily NK”. Sama spędziła półtora roku w obozie reedukacyjnym za oglądanie południowokoreańskiego filmu.

Człowiek przyzna się do wszystkiego

O rosnącej świadomości społeczeństwa i coraz częstszych przejawach nieposłuszeństwa mogą świadczyć szybko powiększające się obozy pracy. W maju organizacja Amnesty International opublikowała raport stworzony na podstawie zdjęć satelitarnych, z którego wynika, że w ciągu dziesięciu lat obozy znacząco się rozrosły i może w nich przebywać 200 tys. osób.

– Przez kilka dni wisiałem przywiązany za ręce skute na plecach w tzw. pozycji gołębia. Oczywiście człowiek się przyzna do wszystkiego. W obozie pracy dostajesz do obrobienia 1000 mkw. pola. I tylko jeśli skończysz pracę, dostajesz jedzenie. Jeżeli obrobisz pół pola, to pół porcji. Ludzie umierali codziennie. Ale to nikogo nie martwiło, bo za przyniesienie nieboszczyka i zakopanie go dostawało się dodatkową porcję ryżu – opowiada Dzon Kiol Il, który trzy lata w obozie pracy podejrzany był o szpiegostwo. Gdy wyszedł na wolność, postanowił uciec za granicę.

Od końca wojny koreańskiej w latach 50. udało się to ponad 20 tys. ludzi. Wielu zostało schwytanych w Chinach i odesłanych do Korei, gdzie czekało ich oskarżenie o zdradę i pluton egzekucyjny. Wielu innych zginęło, próbując przejść przez płytką rzekę Jalu do Chin, nad którą roi się od patroli. Jeśli kogoś stać, może skorzystać z usług profesjonalnego przemytnika. Koszt to 20 tys. dol. od osoby dorosłej i 10 tys. od dziecka. Kim Min Yun, która po śmierci męża zdecydowała się na ucieczkę, udało się zebrać 30 tys. Zdecydowała się zabrać ośmioletnią córkę, syna zostawiła, licząc, że łatwiej mu będzie sobie poradzić.

20 października próbę ucieczki podjęło ośmiu żołnierzy pilnujących granicy. Kiedy z bronią zaczęli przechodzić na drugą stronę rzeki Jalu, inny oddział otworzył ogień do zbiegów. Dwóch zginęło, ale reszta przedostała się do Chin. – Koreańczycy już nie mają złudzeń. Starsi, którzy pamiętają czasy Kim Ir Sena, widzą, że dziś sytuacja kraju jest tragiczna. A młodych nie da się już tak skutecznie odciąć od informacji o świecie. Ale wiele osób wcale nie udaje rozpaczy po śmierci Kim Dzong Ila. Nowy przywódca to wielka niepewność, jaki los spotka teraz umęczone społeczeństwo – mówi Foster Carter.

Tekst z tygodnika Uważam Rze

17 grudnia 2011 roku zmarł Kim Dzong Il.

Tekst z tygodnika Uważam Rze

Pozostało 99% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1023
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1022
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1021
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1020
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1019