Siedzący w małym pokoiku na piętrze ambasady Ekwadoru w Londynie Julian Assange nie korzysta ze specjalnych luksusów. Ma do dyspozycji tylko podstawowe wyposażenie i niewielkie możliwości poruszania się. Formalnie wciąż jest wolny, choć od statusu więźnia różni go właściwie tylko swobodny dostęp do Internetu.
Wokół Assange'a zagrożonego ekstradycją do Szwecji (a stamtąd być może do Stanów Zjednoczonych, których tajemnice dyplomatyczne ujawnił założony przez niego portal WikiLeaks) toczą się gorączkowe zabiegi dyplomatyczne na linii Londyn-Quito, a jego los nie jest jeszcze przesądzony. Kontrowersyjny twórca WikiLeaks na razie może być pewny tylko jednego: bez zgody „goszczącego" go Ekwadoru brytyjscy stróże prawa nie nałożą mu kajdanek.
Chroni go respektowane przez wszystkie cywilizowane państwa prawo i stojąca za nim wielowiekowa tradycja.
Świątynia ocalenia
W starożytności i w średniowieczu ścigany uciekinier miał tylko jedną szansę ocalenia skóry: schronienie się w świątyni (stąd np. w języku angielskim słowo „sanctuary" oznacza dziś „schronienie"). Rozlew krwi przed ołtarzem uznawany był za niewybaczalny grzech, o czym przekonał się choćby Bolesław Śmiały, którego przed banicją po takim czynie nie uchroniła nawet korona.
W czasach nowoczesnych podobnym schronieniem stały się przedstawicielstwa obcych państw objęte zasadą eksterytorialności i nienaruszalności. Zasada ta utrwaliła się tak głęboko, że przestrzegały jej nawet państwa niedemokratyczne i reżimy. To dzięki niej wywiezienia do obozów śmierci uniknęły tysiące Żydów w czasie II wojny światowej uzyskujących pomoc obcych ambasad w okupowanych państwach. Do dzisiaj Koreńczycy z komunistycznej północy próbują uciekać na południe poprzez ambasadę Korei Południowej w Pekinie.