Posłowie z Polski obserwowali wybory na Białorusi z ramienia OBWE. Za naszą wschodnią granicę udali się Bożena Bartuś i Andrzej Jaworski z PiS, Michał Szczerba z PO oraz Henryk Smolarz z PSL. Po powrocie opowiadają o licznych nadużyciach, których byli świadkami.
- To była farsa, a nie wolne wybory. Utrudniano nam pracę na każdym kroku. Gdyby nie paszporty dyplomatyczne, w ogóle nie wpuszczono by nas do wyborczych lokali - opowiada Andrzej Jaworski. Posłom nie chciano m.in. pokazywać podpisanych protokołów, list z podpisami wyborców, którzy brali udział w głosowaniu, oraz umożliwić obserwowania liczenia głosów.
- Spodziewałem się, że te wybory mogą zostać sfałszowane, ale nie myślałem, że będzie to robione w tak ordynarny sposób - mówi „Rz” Henryk Smolarz, który na własnej skórze przekonał się o niechęci białoruskich służb wobec zewnętrznych obserwatorów. - W jednej z komisji zgodnie z protokołami wydano tego dnia ponad 600 kart do głosowania. Jednak po otwarciu urny okazało się, że znajduje się w niej najwyżej 60-70 kart - opowiada poseł. - Podszedłem więc do przewodniczącego komisji, żeby zobaczyć, co wpisuje w tej sytuacji do protokołu. On zaczął zachowywać się bardzo agresywnie. Popychał mnie i zawołał milicjantów, którzy byli przed wejściem do lokalu. Jeden z nich zaczął mnie szarpać i próbował siłą wyciągnąć z lokalu. Dopiero interwencja posła Szczerby, który podbiegł z paszportem dyplomatycznym w ręce, zażegnała groźną sytuację - dodaje.
- To było ewidentne fałszerstwo wyborcze - mówi Michał Szczerba. - Ostatecznie do protokołu dopisano kilkaset głosów, których w urnie nie było.
Jaworski opowiada z kolei o urnach, z którymi członkowie komisji chodzili po domach, by umożliwić głosowanie chorym. - Towarzyszyliśmy jednej takiej komisji i wówczas w urnie znalazły się dwa głosy. W innych było od 300 do 400 - opowiada.