Dziesiątki tysięcy Birmańczyków pojawiły się na ulicach Rangunu, by powitać Obamę. Na jeden dzień miasto praktycznie stanęło. Jeszcze dwa lata temu widok birmańskich dzieci powiewających amerykańskimi flagami na trasie przejazdu kawalkady dyplomatycznych samochodów przez Rangun byłby nie do pomyślenia – komentowały na gorąco w poniedziałek amerykańskie media.

Ale rok temu Birmę pierwsza odwiedziła sekretarz stanu Hillary Clinton. To otworzyło drogę dla prezydenckiej wizyty w kraju, który przez ponad pół wieku znajdował się pod rządami wojskowych, a obecnie posiada – przynajmniej nominalnie – cywilny rząd forsujący program reform.

Prezydent USA przebywał w Birmie zaledwie przez kilka godzin, zanim odleciał do Kambodży. „Naszym celem jest podtrzymanie procesu zmian” – deklarował, obiecując, że zrobi wszystko, aby przyczynić się do sukcesu reform. Obama starannie dobierał jednak słowa. Jeszcze przed pojawieniem się prezydenta w Rangunie Biały Dom zastrzegał, że podróż do tego kraju nie będzie „świętowaniem zwycięstwa”, ale raczej okazją do przypomnienia, że należy kontynuować proces demokratyzacji, zwolnić więźniów politycznych i zażegnać konflikty etniczne. W obecności przedstawicieli oficjalnych władz na określenie Birmy używał oficjalnej nazwy Myanmar. Podczas spotkania z laureatką pokojowego Nobla Aung San Suu Kyi mówił już o „Birmie” i o „zachęcających procesach”, jakie zachodzą w tym kraju. Na każdym kroku przypominał jednak, że to dla Birmy dopiero początek długiej drogi prowadzącej ku demokracji.

Wizyta w Birmie, a także w Kambodży, miała rownież konkretne polityczne cele. Oprócz wsparcia dla procesu demokratyzacji tych krajów chodzi o zwiększenie amerykańskiej roli w Indochinach i kontrolowanie chińskich wpływów w tej części Azji – przypominają media w USA. Pekin zawsze utrzymywał dobre stosunki z władzami Birmy, nawet wtedy, gdy kraj ten znajdował się w międzynarodowej izolacji, w zamian za co mógł korzystać z bogactw naturalnych tego kraju. Teraz jednak demokratyzujący się kraj szuka innych partnerów, którzy byliby pomocni w odbudowie normalnej gospodarki. Chodzi o to, żeby wytłumaczyć Chińczykom, że zwrot w kierunku Azji-Pacyfiku może także przynieść pożytek samym Chinom – uważa Michael Pillsbury, ekspert Hudson Institute, który pracował w administracjach Ronalda Reagana i George’a Busha (ojca).

Tomasz Deptuła z Nowego Jorku